______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 3.09.1993 ISSN 1067-4020 nr 85 _______________________________________________________________________ W numerze: Tadeusz K. Gierymski - Ksiazka i karabin (cz. II) Jacek Walicki - Witrazyk o Wiktorowkach Zbigniew J. Tyrlik - Wiersze Jola Stouten - Ameryka w europejskich oczach Adach Smiarowski - Cierpienia dzialacza _______________________________________________________________________ [Od red. zamieszczamy dzis II czesc mini-antologii "Ksiazka i karabin". Czesc pierwsza ukazala sie w nr 83 w rocznice Powstania Warszawskiego. Dzis wspominani sa poeci, ktorzy w Powstaniu nie walczyli, gdyz albo nie bylo ich juz wsrod zywych, albo siedzieli w obozach. Zreszta duza czesc numeru poswiecona jest poezji. Konczy go za to wspomnienie z mniej dalekiej przeszlosci, bo lat 70-tych. Dlugie wprawdzie, ale mamy nadzieje, ze w czytaniu sie obroni rownie skutecznie jak Autor przed skrotami :-) J.K-ek] _______________________________________________________________________ Tadeusz K. GierymskiKSIAZKA I KARABIN ================= Czesc II V. Bojarski. Waclaw Bojarski, warszawianin, po maturze konspiracyjnej jako dziewietnastolatek zaczal w r. 1940 polonistyke na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Tam spotkal sie z Andrzejem Trzebinskim i Tadeuszem Borowskim. Byl jednym z zalozycieli, a od lutego 1942, po aresztowaniu Bronislawa Onufrego Kopczynskiego, drugim redaktorem "Sztuki i Narodu', konspiracyjnego pisma zwiazanego z przedwojenna ONR-Falanga. Zaczelo ono wychodzic w kwietniu 1942 r. i utrzymalo sie do lipca 1944. Bylo to jedno z najwazniejszych pism literackich podziemia, ktoremu patronowala prawicowa Konfederacja Narodu. Wokol pisma skupiala sie czesc utalentowanej warszawskiej mlodziezy. Jego redaktorzy, Bronislaw Kopczynski, Bojarski, Andrzej Trzebinski i Tadeusz Gajcy padli w walce z okupantem. Bojarski uparl sie, by upamietnic czterechsetlecie smierci Kopernika i namowil Gajcego i Stroinskiego na skladanie wienca z napisem `Geniuszowi Slowianszczyzny - Rodacy' na szarfie pod pomnikiem o swicie 25 maja 1943 r. Bojarski zalatwil sobie `kontakt na Londyn' dokad fotografie z akcji mialy byc wyslane. `Mial to byc udokumentowany, widomy znak nastrojow spoleczenstwa polskiego, wbrew okupacyjnej przemocy protestujacego przeciw niemieckim klamstwom', dla uzytku prasy zagranicznej, pisze Natalia Bojarska. Bojarski przyrzekl jej poprzedniego wieczoru, ze nie wezma pozyczonej `siodemki', bo to mizerna bron, nie wystarczy na obstawe, a w razie wpadki obciazy smiertelnie. Gajcy nie zgodzil sie na akcje `z golymi rekami', wzial pukawke, nastapila niepotrzebna strzelanina, gdy z cieni palacu Staszica wylonil sie granatowy policjant, by ich ostrzec, i cala trojka rzucila sie razem do ucieczki ulica Kopernika, mimo ze mieli rozprysnac sie na rozne strony. Gajcy pozbyl sie nieszczesnego pistoletu i umknal, odwracajac od siebie uwage patrolu niemieckiego okrzykiem `Dort Banditen!'. Stroinskiego znalezli w ubikacji domu na Kopernika. Poszedl na Szucha, a potem na Pawiak, skad go w koncu wydobyl ojciec. Zatrzymany Bojarski dostal smiertelna kule. Zandarm po sprawdzeniu jego Kennkarty, powoli, na zimno, strzelil mu w brzuch. Ciezko ranny i pobity, operowany byl w szpitalu Dzieciatka Jezus przy Koszykowej. Nastepnego dnia zawarl slub z Natalia Marczak. (Wspomne, ze lekarze i siostry Dzieciatka Jezus i "Omegi" w Alejach Jerozolimskich ratowali zolnierzy podziemia nie z musu, ale z konspiracyjnych powiazan, ryzykujac zycie. Leczyli dobrze - mnie celowo tak umiejetnie zalatali, ze do dzis zaden lekarz, wojskowy czy cywilny, nie rozpoznal postrzalu z blizny - dopiero rentgen zdradza tajemnice.) U Bojarskiego zakazenie przyranne poszarpanej watroby spowodowalo zapalenie oplucnej; zmarl 5 czerwca 1943 r. Akcja byla zle przemyslana, zle rozpoznana, zle wykonana. Bojarski uzywal wielu pseudonimow, m.in."Czarnota", "Jan Marzec", "Wojciech Wierzejski" i "Marek Zaleski", piszac recenzje, liryki proza, opowiadania groteskowe i piosenki zolnierskie, m.in. "Natalio, o Natalio". Bardzo energicznie organizowal wieczory literackie i spotkania mlodziezy. Byl pod wyraznym wplywem Konstantego Ildefonsa Galczynskiego. Modlitwa o koniec wojny Apokalipso siedmiokrotna mechanizmie spraw ostatecznych, abrakadabro krwawych glodna rzeczy! Lub Ty, co je zastepujesz po trochu - jakis stary, bardzo stary Panie! Spraw, niech wreszcie wyteskniony pokoj nastanie! Wytrac juz wreszcie, dobry Boze, komukolwiek z rak mordercze noze! Coz to dla Ciebie? W rece piorunowe klasniesz, okrecisz sie trzy razy w obloku, no i juz wlasnie pokoj. A w tym pokoju daj nam, dobry Panie, obrazek z bohaterem na scianie, i choragiewki kolorowe, i radiowa mowe, i piwo po obiedzie, i na sniadanie mleczko. A pod oknem w tym pokoju orzechowe biureczko, w nim szufladke, gdzie by lezal "Kapital" Marksa i czysty kolnierzyk. Daj nam, Panie, sanacyjna posadke i kolorowych na paradzie zolnierzy. Jesli to nie za wiele - zeslij na nasze glowy zmeczone, jak deszcz niebieskich roz: swiete, nieruchome niedziele, noce dlugie - dni krotkie i gazety co rano cieplutkie, gdzie by nowi wieszcze narodowi zrozumiale pisali poematy na patriotyczne tematy, gdzie by wyraziciele woli spoleczenstwa, pietnowali czyjekolwiek bezecenstwa, lub zadali niezasmiecania ulic, lub orderu dla cechu elektrotechnikow-monterow. I jeszcze tylko podaruj nam, Panie, w dlugie zimowe wieczory wycinki z gazet skrzetnie poskladane i wspominanie - wspominanie - i szloch serdeczny w noce niedospane, i sen lekki. A nad ranem: swieze, pocerowane skarpetki. VI. Trzebinski Andrzej Trzebinski, urodzony w Radogoszczy 27 stycznia 1922 r., uczyl sie w gimnazjum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie, gdzie zlozyl konspiracyjna mature w r. 1940. Studiowal slawistyke i filologie polska na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Poeta, prozaik, krytyk, publicysta, byl bardzo aktywny w organizowaniu konspiracyjnego zycia literackiego. Tworzyl erotyki, fraszki i piosenki, groteski; nie skonczyl swej powiesci. Od maja do listopada r. 1943 byl naczelnym redaktorem "Sztuki i Narodu", a wczesniej jeszcze zwiazal sie z Konfederacja Narodu. Byl pod silnym wplywem mysli Stanislawa Brzozowskiego i `rzecznikiem swiadomego ksztaltowania przez spoleczenstwo wlasnej historii, pelnego zaangazowania sie i odpowiedzialnosci moralnej'. Pisal pod pseudonimami "Stanislaw Lomien" i "Pawel Pozny"; byl kolega Baczynskiego, Gajcego, Stroinskiego i Bojarskiego; z ostatnim mial silny, przyjacielski zwiazek. Zakladal wyzszosc dramatu nad liryka, bo w dramacie mozna wyrazic tworczosc aktywna, podczas gdy liryka odzwierciedla postawe kontemplacyjna. Zagalopowywal sie jako krytyk, jego sady byly czesto pochopne. Gdy wiersze Baczynskiego: "Bohater", "Psalm o lasce" i "O miasto, miasto - Jeruzalem zalu" wyroznione byly opublikowaniem w konspiracyjnie wydanej w r. 1942 antologii "Piesn niepodlegla", ulozonej i zaopatrzonej przypisami przez ks. J. Robaka, czyli przez Milosza, Andrzejewskiego i Zagorskiego, Trzebinski bardzo krytycznie wyrazal sie o calym zbiorze, a specjalnie surowo o wierszach Baczynskiego, robiac mu zla opinie w mlodym spoleczenstwie literackim. Spotykal Bojarskiego co popoludnia pod kolumna Zygmunta, gdzie siedzac na jej cokole omawiali ksiazki, wyklady, poezje, projektowali manifest literacki pokolenia. Tak pisal w swym pamietniku po smierci Bojarskiego: Pochlonie nas historia. Mlodych, dwudziestoletnich chlopcow. Nie bedziemy Mochnackimi, Mickiewiczami, Norwidami swojej epoki. Moglibysmy byc Rimbaudami. Ale odrzucilismy to, bo szlismy gdzie indziej. Rozumielismy siebie dobrze, bardzo dobrze. Myslales o sobie jako o postaci historycznej. Ja takze. Nie bylismy specjalnie do historii upozowani, nie, przeciez nasz gest mial powstac naturalnie, prosto, jak cien naszego dzialania. Denuncjacja i areszt skonczyly sie rozstrzelaniem dwudziestojednoletniego poety z innymi zakladnikami w publicznej egzekucji 12 listopada 1943 r. na Nowym Swiecie 49. Sandomierz niebo chabrami rozkwitlo w kasztanow galeziach nad wisla, wisla rudo-zlota zwijajaca sie miekko jak lok... pala sie jak swiece szyby i dachy na wiezach o zachodzie purpura broczacym niby Chrystusa krok... na horyzoncie po gorach lasow czerni sie mech... a tu blisko - bliziutko tuz nad plotem ferment lisci burzy sie najwczesniejsza z wszystkich swiata burz... nie patrz na mnie tak smutno, ze jestem poeta, odgarnij z oczu, spod rzes lisc cienia, pocaluje cie milczac i wiesz, ze odejde bez pamieci twej milosci imienia - nie patrz na mnie tak smutno - dlaczego oczy twe wierza dlaczego usta tak bola i trzeba je ustami utulic... w sandomierzu, miescie ogrodow, plotow, niemilych drzew, tyle naiwnego zachwytu - ciszy, i w sercu - bolu. VII. Borowski Tadeusz Borowski urodzil sie 12 listopada, 1922 r. w Zytomierzu, w biednej robotniczej rodzinie. Ojciez zostal zeslany do Karelii za przynaleznosc do POW, a matka nad Jenisej. Tadeusza i jego brata Juliusza repatriowal do Polski PCK, gdzie juz oczekiwal ich ojciec, wymieniony przez wladze polskie za komunistow. Matka tez wrocila. Bieda panowala w domu i Borowski z musu mieszkal w internacie u oo. Franciszkanow. Mature zdawal na tajnych kompletach, studiowal polonistyke na tajnym Uniwersytecie Warszawskim, pracujac jednoczesnie jako magazynier na Pradze. Z kata, gdzie pochlanial ksiazki, ukazywal sie z niechetnie, wyraznie wykazujac niezadowolenie, ze mu klienci przeszkadzaja w czytaniu. Wyklady filozofii, prowadzone przez niedawno przybylego ze Lwowa dra Jerzego Kreczmara, odbywaly sie w pokoiku Borowskiego na Skaryszewskiej 4, za kantorkiem firmy. `Tadeusza zastawalo sie zwykle lezacego lub stojacego pod sciana - oczywiscie z ksiazka w reku. I pamietam, ze w zadnym innym lokalu nie czulismy sie wszyscy tak dobrze, jak w baraku na Skaryszewskiej. Zostawalismy po wykladach moze wlasnie dlatego, ze zostawal przeciez Tadeusz, i wtedy od kategorii Arystotelesa skakalismy do wspolczesnej poezji, klocilismy sie o Galczynskiego, Milosza i Broniewskiego. Tadeusz wichrzac wlosy wyciagal z polki i wyczytywal na glos coraz to inne wiersze, a czasem niektorzy, jeszcze niesmialo, czytali wlasne utwory' - pisala Wanda Leopoldowa. Na ten komplet uczeszczali takze m. in. Trzebinski, kolega i przyjaciel z gimnazjum - choc polityczny antagonista - Bojarski, a miedzy dziewczetami narzeczona, a po wojnie zona, Maria Rundo. Zwiazany byl ze srodowiskiem lewicowym skupionym wokol "Drogi". Krytycznie patrzyl sie na `martyrologiczne' kompleksy i na ruch oporu - wolal pisac poezje. Oglosil konspiracyjnie "Gdziekolwiek ziemia..." i "Arkusz poetycki". Kilka tygodni przed swym aresztowaniem, napisal "Piesn" z jej gorzka ostatnia strofa: Nad nami noc. Goreja gwiazdy, dlawiacy, trupi nieba fiolet. Zostanie po nas zlom zelazny i gluchy, drwiacy smiech pokolen. Gdy Maria nie wrocila na noc do ich wspolnego mieszkania, zaczal poszukiwac jej po Warszawie. Maria wpadla w `kociol' w mieszkaniu wspolnych znajomych i tam w koncu przyszedl tez Borowski. Mial przy sobie swoje wiersze i "Nowy Wspanialy Swiat" Huxley'a. I on i Maria Rundo zostali wywiezieni do Oswiecimia, skad on trafil do Natzweiler-Dautmergen i Dachau-Allach. Po uwolnieniu przez Amerykanow w maju 1945 r. zaczal dzialac wsrod Polakow w Niemczech i na Zachodzie, jak np. w biurze poszukiwania rodzin przy PCK. W czerwcu 1946 r. wrocil do kraju i skonczyl studia. Obozowe dni opisal bezlitosnie uczciwie, klinicznie, nie szczedzac nikogo. Opowiadania jego - pisze Milosz - postawily pod sad cala nasza zachodnia cywilizacje, ktora umozliwila takie zbrodnie. Pisal dla "Pokolenia", do "Kultury", redagowal miesiecznik "Nurt". Jego nagla smierc 3 lipca 1951 r. wstrzasnela Warszawa. Dlaczego? Dlaczego teraz, po Oswiecimiu? Kryzys sumienia czlowieka wplatanego w ustroj rosnacego terroru? Konfikt serca? Trudne dziecinstwo i mlodosc predysponujace do depresji? Samo przezycie wojny, okupacji i obozow, powodujace poczucie winy u wielu, ktorzy `przezyli'? Jak u Primo Levi? Kto wie. Wiemy, ze nr 119 198 otworzyl kurki od gazu. Umarli poeci Umarli, spaleni, roztrzelani, dla was pisze, koledzy mlodosci. Oto ciagnie nurt zieleni nad wami i szumi - szumem roslin. To milczenie, bezruch i pustka, wiry ziemi, zastygle na pol - gdziez jest bol, zeby martwym ustom slow nie zabraklo? Oto w gorze, wysoko na pniach z was wyroslych szumia noce i burze, ustom, ziemia poroslym i wapnem, slow szukac prozno - - Juz za pozno, za pozno uwiezionym rekom lamac sie w nocach, w burzach nieucichlych. Prozno zywych wolacie jekiem, rozpacza wichru. Prozno, prozno. Wichry sie klebia, wabi trawiasta glab, pachna podziemne laki, dalej trzeba, pod ziemie, glebiej i glebiej, az do was wstapie. Juz za pozno, za pozno. Umilkne, miniony, zapomniany. W martwych oczach chwieja sie drzewa, lesne, spiewne wilgi, osleple nurty ziemi tocza sie, tocza - - Zaplatani w klacza paproci, w korzenie brzoz, w kleby dzikich malin, plyniemy, umilkli, dokad i po co? dalej, dalej - - - Przedstawil, Tadeusz K. Gierymski _______________________________________________________________________ Jacek Walicki WITRAZYK O WIKTOROWKACH ======================= Ponizsza opowiastka ma wiele elementow. Jak to w zyciu, przecinaja sie one pod roznymi katami i zlepienie ich w calosc wymaga pewnego wysilku. Takze i od czytelnika. Zaczelo sie od wspomnienia, ktore wyslalem gdzies tam w siec. `Bylo to dawno (wiem, bo wtedy bylem jeszcze mlody szczyl). Za wiotka dziewczyna z Poznania zawedrowalem w Tatry, na Rusinowa Polane, Gesia Szyje - te okolice. Slicznie tam i cicho. Szalasami na Polanie rzadzila Babka. Energiczna, pelna gburowatego serca, stara goralka. Pamietam, ze spalem na stryszku i bylo widac gwiazdy przez szpary w dachu. Bylem tam troche - no bo pieknie, no i ta dziewczyna... Dziewczyna tam byla, bo ponizej polany, w lesie, jest sliczny maly kosciolek. Braci jakichs tam... Nie wiem dlaczego, ale zakonnicy wtedy byli z Poznania czy jakos tak, i dziewczyna byla religijna. Krecilem sie zatem w obejsciu kosciolka, nosilem wode, rabalem drzewo. Wieczorem siedzialem w kacie i sluchalem. Bracia wychodzili na nabozenstwo, ja szedlem po wode... Nikt mnie nie pytal, co, jak i dlaczego. Dziekowali za pomoc, wieczorem dostawalem zupe. I tak to szlo. Przez wiele dni. Dziewczyna pojechala do Poznania, ja do Moka sie wspinac. Myslalem o tym miejscu, wiec pod koniec lata poszedlem tam znow. Babka pozwolila spac w szalasie. Kilku braci bylo tych samych, przypomnialem sie. Znow rabalem drzewo i tak sobie tam siedzialem. Juz nie dla dziewczyny... Potem byl wrzesien, i trzeba bylo wracac na studia.' Po kilku dniach siec przyniosla taki list: `Po datach zorientowalam sie, ze chyba pojawilam sie na polanie troche pozniej, dobrze pamietam lata siedemdziesiate. 69-ty to rok, ktory mam lekko zamglony. Konczylam liceum i chyba wlasnie wtedy, moj kuzyn orzekl, ze trzeba mnie nauczyc zycia i zabral w Tatry. I tak sie to zaczelo. Z tych pierwszych wakacji dobrze pamietam czworke Lulkow (Tadeusz, Krystyna, Elzbieta i najmlodszy z rodzenstwa, czyli w moim wieku lub tylko ciut starszy An - to od Jana), mieszkali w Kepnie k. Poznania i studiowali, a Tadeusz chyba wtedy byl juz asystentem w Poznaniu. Byla tez dosyc wysoka, chyba ladna mloda dziewczyna z Poznania i religijna, ale na pewno blondynka. Na imie miala Kasia, jej kolezanka chyba (?) Magda tez nie pasuje do obrazu z Twoich wspomnien. Ale jeszcze poszukam w pamieci, moze byla w grupie Piotra Matylli czy Jacka A???skiego z artystycznej poznanskiej uczelni. Z Wroclawia znalam rodzine Krolakow, rodzice + Basia, Ania i Zbyszek, ale taternicko najbardziej doswiadczony byl Gabriel Bienioszek, studiowal weterynarie we Wroclawiu w nieomal identycznych latach jak Ty. Przyjezdzal chyba z trojka innych, pozostalych prawie nie pamietam. Wslawili sie (pomijam sciany i kominy), glosnym zatargiem z WOP-em, kiedy z siekierkami wylawiali korzenie z Bialki i nie chcieli zaakceptowac granicy. Zolnierzom jednak ulegli po dwoch dniach spedzonych w Palenicy, bo nie takie groty ich fascynowaly. Byly tez dwie dziewczyny z Wroclawia (dzisiaj mowie o nich dziewczyny), ale kiedy poznalam je, okazywalam szacunek. One zblizaly sie do trzydziestki, ja do dwudziestu. Byla to Monika Jaroszynska i Ziuta Poturnicka (?), historyczki Monika pracowala w muzeum, Ziuta w szkole, chodzily same, przewaznie na Slowacje i 30 kg na plecach nie bylo problemem. Imponowaly nie tylko mnie! Wracalismy tam uparcie, zostawiajac za soba nasz swiat codzienny. Bywalcy Rusinowej Polany, romantycy tatrzanscy. Kolejny ekran mi znika... Napisz prosze, czy chcialbys zobaczyc te fotografie, to uzupelnie komentarze. Maria.' Po dwoch tygodniach przyszla ksiazeczka i gruba koperta z szaro-bialymi zdjeciami. Na nich zamglone Tatry i wiotkie postacie dwudziestoparolatkow. Ile mlodych pokolen przezylo swe najlepsze lata w tych malutkich gorach w srodku Europy! Nie znalazlem na zdjeciach mojej dziewczyny i nie rozpoznalem nikogo bliskiego. Ale twarze, choc dalekie, to jakby znajome. Znajome poprzez swiadomosc dzielenia tych samych wrazen, tych samych dolin. Na wielu zdjeciach Dolina Bialej Wody z charakterystycznym profilem Mlynarczyka i zacieciem Kowalewskiego. Ale wrocmy na Rusinowa - cytuje z przyslanej mi przez Marie ksiazeczki "Krolowa Tatr": `Rzeczowy opis geograficzny podaje, ze las Wiktorowek lezy obok Rusinowej Jaworzynki, ktora rozciaga sie wysoko nad dolina rzeki Bialki miedzy Golym Wierchem a stroma Gesia Szyja, na wysokosci 1180-1330 m n.p.m. Nazwy Rusinowa Polana, Rusinowa Jaworzyna czy Rusinka pochodza od soltysa z Gronia, Karola Rusina, ktoremu okolo roku 1650 krol Jan Kazimierz oddal w dziedzictwo Gesia Szyje i przylegajaca polane. O Marii Murzanskiej, bedacej jedna lub moze jedyna z pasterek, niewiele wiadomo. Byla wtopiona swa zwyczajnoscia w to, co ja otaczalo. Przyszla na swiat w pamietnym dla Galicji roku 1846 i choc krwawa rzez nie ogarnela Podhala, dotknely za to ludnosc dwukrotnie - w tym samym roku 1846 i 1848 - tez niosace smierc, straszliwe kleski glodu. Najprawdopodobniej urodzila sie w Groniu. Do zadnej szkoly nie chodzila; analfabetyzm byl powszechny wsrod gorali tamtych czasow, ale o ile na innych terenach ziem polskich z braku szkol plebanie i dwor przekazywaly wiedze i otaczaly opieka dzieci chlopskie, to na Podhalu dworow nie bylo, praktycznie tez nie istnialo zorganizowane duszpasterstwo. Wszak pierwszy proboszcz - ks. Jozef Stolarczyk - nastal w Zakopanem dopiero w roku 1847. W roku 1860, a wiec gdy miala 14 lat, zdarzylo sie w zyciu Marysi cos niezwyklego. Bylo to w cieplej porze roku. Marysia byla czyms zajeta w szalasie - a nadchodzil wieczor - gdy zorientowala sie, ze nie ma owiec, ktorymi sie opiekowala. Na dodatek gesta mgla ogarnela cala Rusinowa. Przestraszona dziewczynka pobiegla szukac owiec ku lasowi na zboczu Wiktorowek. Biegla zywo, z rozancem w reku i wolala: ``Matko Boza, gdzie sa moje owieczki?...'' I wowczas miala zobaczyc na jednym z drzew blask wielkiej jasnosci, a w niej ``piekna Pania''. Marysia, po pozdrowieniu ``Jasniejacej Pani'' dostala od niej jedna obietnice i trzy polecenia. Obietnica dotyczyla konkretnej sytuacji, w ktorej sie znalazla: miala natychmiast odnalezc owce - rzeczywiscie ujrzala je za chwile. Jedno z polecen odnosilo sie do niej samej: ma opuscic Polane Rusinowa, bo groza jej duchowe niebezpieczenstwa. Natomiast inne dwa, to wlasciwie misja: upominac ludzi, by nie grzeszyli i by pokutowali za dawne winy. Tak o tych wydarzeniach opowiada najstarszy zapisany utwor o Matce Bozej z Wiktorowek, wydany przez Drukarnie Podhalanska Borka w Nowym Targu. Mogl powstac okolo 1914 roku i zalicza sie do typowych odpustowych piesni dziadowskich: Piesn o Matce Boskiej w Jaworzynie Juz to przed zachodem slonca Cudna gwiazda jasniejaca wzeszla w Jaworzynskiej ziemi I przyswieca promieniami swemi. Tam dziewczyna owce pasla, Jasnosc wielka ja obeszla. Wtem sie bardzo zlekla, Z owieckami wraz uklekla. Oczy wznosi, widzi Pania, Ktora tez wola na nia, Grzesznicy staja wam w obronie Przed Bogiem w niebieskim Syjonie. Ale jesli grzeszyc nie przestaniecie, Kary Boskiej nie ujdziecie. Kara Boska spadnie na was, Do lasu wypedza was. ... Marysia zeszla z Polany i zaczela pracowac w Bialce u karczmarza Jana Dziubasika - z ktorego corka Agnieszka przyjaznila sie (Agnieszka zmarla w 1936 roku i to ona byla glowna przekazicielka wiadomosci o zyciu Murzanskiej). Marysia w wieku 25 lat, w roku 1871 urodzila niezywe nieslubne dziecko. Dopiero w nastepnym roku wyszla za maz za Jakuba Bebenka, prawdopodobnie ojca dziecka. Zmarla niedlugo pozniej, dnia 28 czerwca 1875 roku, poltora tygodnia po urodzeniu chlopca, ktory zyl tylko kilka dni. Na miejsce, ktore wskazala Marysia (na smreku wisial obraz - po pierwszym, papierowym - malowany na szkle), przychodzili modlic sie gorale pasacy owce i drwale pracujacy przy wyrebie drzew. Pozniej, na szkle malowany obraz zastapila plaskorzezba pod szklem Matki Bozej, chyba fundacji lesniczego, Wladyslawa Bienkowskiego. W koncu stulecia ktos nieznany sprawil kapliczke oraz figurke Matki Bozej Krolowej Tatr. W 1902 roku zbudowano mala kaplice na wzor szalasu pasterskiego, a w niej umieszczono figurke, pomieszczenie jednak rychlo splonelo, figurka ma natomiast do dzis osmalona prawa dlon. Pierwsza na wieksza skale pielgrzymka na Wiktorowki odbyla sie w roku 1910, a nastepne w latach 1912 i 1913. Zdaje sie, ze wszystkie one zorganizowane zostaly w intencji dobrej pogody, poniewaz w tych latach wystepowaly na Podhalu, wspominane do dzis, ulewne deszcze. Organizowanie pielgrzymek bylo duza zasluga ks. Blazeja Laciaka, pierwszego proboszcza Bukowiny, ktory `gazdowal' na swej plebanii do 1934 roku. W czasie wojny zatrzymywali sie w szalasach tatrzanscy kurierzy. Figurka Matki Bozej zostala na czas wojny schowana w Bukowinie.' Po wojnie losy Wiktorowek odzwierciedlaly meandry historyczne. Wystarczy wspomniec lata 1948, 1956. W 1975 Kardynal Wojtyla oficjalnie powierzyl opieke nad Wiktorowkami dominikanom. Z wizytami Kardynala Wojtyly na Wiktorowkach zwiazane sa liczne goralskie opowiesci. Na przyklad taka opowiedziana przez Franka Bachlede z Zakopanego: `Babke Kobylarcykule z Rusinki to pol Polski przinomniej zno - prawda? W kozdym razie, kto sel bez Rusinke a wstapiel do jej tam salasiatka, no to jom zno. Neji, ona tam warzi herbatke, mozno sie u niej schylic, cym ta ka mo, to ona tam pocestuje kozdego. I wtedej - jesce Ksiadz Kardynal tu nas Duspasterz - tez przisel do Babki na Rusinke. I kozdy tam po koleji pyto, herbate, herbate... Neji Ksiadz Kardynal tez herbate, a tu Babcia wyjachala na Niego: Ej, djasko'wescie zjedli, ajescie zjedli - kozdy by herbatke kciol pic, ale wody to mi ni mo kto prziniesc... Toz-to Ksiadz Kardynal wzion to za prosbe, coby prziniesc wody. Porwol dwa wiadra i posel do zrodelka, zakiela tam wtosi kto Go znol, chipnon pomo'gac, ale Kardynal se nie dol tyk wiader wzias, ba pedziol: - Mnie pytali, to jo niesem... Przinio's te wiadra i postawil ka trzeba. Pore rokow temu, jakosi zaroz po obraniu na Ojca Swietego, zbacujem to Babce: - No Babko, widzicie - Tego coscie poslala po wode, obrali na Papieza, zas wyscie Mu wte telo dobrze zrobiela, boscie herbaty uwarzila. Babka na to: Hej, rzeke, kieby jo byla wiedziala, to jo by Mu tej herbaty nie warzila... - Dy cemu przecie? - Mialabyk se teroz dwa wiaderecka wody swieconej...' I jeszcze jeden list od Marii: Jacku, (po dzisiejszym Twoim liscie) Pozno juz... powinnam isc spac, a krece sie po domu, myslami znowu jestem w Tatrach. Rusinowa Polana - Babka, szalasy, zbocze Gesiej Szyji, rydze w poblizu Zlotego Potoku, Lodowy w poswiacie wschodzacego slonca. Byla jeszcze tez piosenka i szczegolnie jedna do dzisiaj kolacze sie w mej pamieci. Autor jest mi nieznany. Slonca dysk zaginal juz w konarach Na polane splynal szary mrok Tesknie zadzwonila gdzies gitara W ciemnej ciszy czyjs zamiera krok. Przy ognisku wedrowcow gromada W blasku ognia zamarl cieni krag Wysluchuja struny opowiadan Zaslyszanych gdzies daleko stad. Pieciolinii wyznaczonym szlakiem Bladzi zapomniany niemy cien A w swych troskach smetnie zadumany Zegna swiatek odchodzacy dzien. Znika w dali kalejdoskop twarzy Zgaslych ognisk dym juz siega chmur Pomysl ile niespelnionych marzen Laczy z soba pozegnanie gor. Juz nie znikna gory z twoich wspomnien Oczy ikon nieprzetarty szlak Szumu jodel nie da sie zapomniec Bedziesz codzien wracal do nich w snach. Dobranoc. Maria Jacek Walicki _____________________________________________________________________ Zbigniew J. Tyrlik * * * masz 23 lata i wiele nadziei wierzysz w niebo czekasz na wielka milosc co kilka dni dostajesz bukiet usmiechow wieczorem gleboko dumasz czy to juz ten czy to juz na zawsze ukryty smutek rezygnacji z oczekiwania spogladasz wstecz na swoje zycie i jestes dumna tak, razem z nim przeszlas przez to wszystko i teraz mozesz powiedziec do swej 23-letniej corki wszystko bedzie dobrze, kochana... MALA BAJKA wesole dzieci biegaja dokola jest duzo smiechu i gwaru slonce powoli oglada twoje wlosy slucham glosu mojego dziecka na razie potrafi powiedziec pik-pik pik-pik pik-pik ale za kilka miesiecy bedzie sie darlo na glos! POGADUSZKI byl taki film pieczki-lawoczki i nocne Polakow rozmowy Miejsce butelki piwa zajal IRC zamiast gitary mamy CD zamiast siebie ekrany komputerow Wypalaja sie nam tematy z porzadnych religii ostal sie jeno faszyzm moj ojciec byl akowcem moj ojciec byl sekretarzem POP, moj ojciec zakladal Solidarnosc moj ojciec ma spodnie wytarte od pielgrzymek do Rzymu moj ojciec jest sam gruba kreska oddzielamy wlasne swinstwa od nadziei rozliczamy sie z lustrem piszemy listy ze skargammi do Boga i nigdy nie dostajemy odpowiedzi. JESTEM PRZED 30 Jestem kaleka. W moim czlowieczenstwie brak miejsca na bycie kobieta, Zydem, kolorowym. jestem tylko soba jednego wieczoru postanowilem byc lepszy przypomnialem sobie ze Chrystus byl Zydem nastepnego dnia ustapilem miejsca kobiecie a ona zaproponowala mi seks moje widzenie swiata zostalo uksztaltowane w zoo ale mialem wyksztalcona rodzine I wiem ze nie nalezy pokazywac palcem na innych podawac jedzenia zwierzatkom draznic ich dlatego pracuje jako straznik w wiezieniu _zjt, Cleveland 1993. ______________________________________________________________________ Jola Stouten AMERYKA W EUROPEJSKICH OCZACH ============================= (w czterech odslonach - dzis pierwsza i druga) W numerach 83 i 84 "Spojrzen" z zainteresowaniem przeczytalam reportaz piora M. T. Sochanskiego "Wyjazd z PRLu - powrot do Turcji", ktory zachecil mnie do opisania swoich wspomnien - wrazen z pierwszych dni spedzonych na ziemi amerykanskiej. Piszac wspomnienia chcialam byc obiektywna, ale czyz mozna byc obiektywnym w kraju tak pelnym kontrastow, jak Stany Zjednoczone? Jest to tym trudniejsze, ze o USA kraza tysiace roznorodnych mitow. Odslona pierwsza: Podroz do Filadelfii -------------------------------------- W sloneczny, wiosenny dzien samolot linii Frankfurt - Newark, obslugiwanej przez US Air, laduje na lotnisku z trzygodzinnym opoznieniem. Najblizsze polaczenie z Filadelfia dopiero za trzy godziny. Ustawiam sie w kolejce do wyjscia. Zwyciesko przechodze przez krzyzowy ogien pytan znudzonego `imigration officer' typu `Po co? Na co? Dlaczego? W jakim celu? Imie dziadka? Nazwisko panienskie prababki?' Wchodze do terminalu. Pierwsze wrazenie i pytanie, gdzie ja jestem, czy nie pomylilam drogi i nie weszlam na sasiadujace z lotniskiem wysypisko smieci. Zapach fast food dolatujacy z McDonalda, Burger Kinga i Pizza Hut, jak rowniez tlumy ludzi i belkot dochodzacy z megafonow upewniaja mnie, ze wciaz jestem na International Airport. Nie spieszac sie przechodze do terminalu C, skad mam nastepny samolot do Filadelfii. Tu widok jeszcze gorszy. Lotnisko w Filadelfii wyglada podobnie. Wszedzie walaja sie tony smieci i odpadkow. W samochodzie, ktory wiezie mnie do hotelu nieopodal Independence Hall, zdziwiona pytam kierowce, jak dlugo trwa juz strajk naziemnej czesci obslugi lotnisk. Pomiedzy zakretami omijajacymi wyboje i dziury w nawierzchni dowiaduje sie, ze od dawna nie bylo zadnego strajku, ze tu tak zawsze, i dodatkowo jeszcze kilka innych historyjek zywcem z `dzikiego zachodu', a mrozacych w zylach krew. Mila dotychczas pogawedke przerywa niestosowne pytanie kierowcy: `Skad pani jest'? Po odpowiedzi, ze z Polski, kierowca sypie komplementami typu: `Z Polski i tak dobrze pani mowi po angielsku, gdzie pani sie nauczyla tak dobrze mowic, chyba nie w Polsce; no bo widzi pani, mam znajomych itd...'. Odparowuje cios ciosem. Z milym usmiechem wyjasniam, ze w Polsce kazdy zna przynajmniej jeden jezyk obcy - kiedys byl to nieuzyteczny rosyjski, ale to juz przeszlosc, teraz mlodziez woli uczyc sie angielskiego, niemieckiego czy francuskiego. `A ile jezykow Pan zna?'- odpowiadam pytaniem na niedowierzajace pytanie kierowcy. Na chwile w samochodzie zalegla meczaca cisza. Na szczescie dla kierowcy jestesmy juz na miejscu. Odslona druga: Filadelfia ------------------------- Melduje sie w romantycznym hotelu z historyczna przeszloscia. Po sprawnym zakonczeniu formalnosci wychodze na miasto. Sama ulica od frontu prezentuje sie niezle. Biale fasady sasiadujacych bankow robia wrazenie. W glebi widac kilka wiezowcow z metalu i szkla mieniacych sie zlotem i purpura w swietle zachodzacego slonca. Przed hotelem niewielki trawnik, na ktorym hotelowy boy prowadzi zajadla walke z puszkami po coca-coli i torebkami z pobliskiego McDonalda czy innego `fast fooda'. Przez chwile kibicuje mu rozgladajac sie, jaki wybrac kierunek dalszej wycieczki. Do zmroku zostalo niewiele czasu. Ide w kierunku rzeki. Nad brzegiem niewielki bulwar z `tysiacem' lawek. Pod kazda lawka plastikowe zawiniatka z dobytkiem. To bezdomni zbudowali tu sobie wlasne domki pod chmurka. Po rzece plywaja kolorowe zaglowki i motorowki. Obrazek jak z bajki, tylko rzeka jakos taka niebasniowa, swojsko brudna, jak w Europie. Z nastaniem zmroku wracam do hotelu z dusza na ramieniu. Teraz ulica wyglada inaczej. Na kazdym rogu stoja lub siedza grupki ludzi, najczesciej czarnych. Halas. Z oddali dobiega odglos szarpaniny i stlumione krzyki. Slysze odglos krokow dobiegajacy z tylu. Ktos za mna idzie. Ogladam sie za siebie. Trzech nedznie odzianych czarnych mlodziencow cos krzyczy wymachujac rekami. Przed oczami przewijaja mi sie obrazy zaslyszane od kierowcy. Dobiegam do hotelu, uff, tu jestem bezpieczna. W nocy budzi mnie harmider dobiegajacy z ulicy. To spozniony mieszkaniec trawnika znalazl swoje miejsce zajete przez mieszkanca innej dzielnicy. Po krzykliwych wyjasnieniach i interwencji sluzby hotelowej wszyscy ida spac. Nastepnego dnia rankiem trawnik opustoszal. Tylko gdzieniegdzie poskladane w szafie pod krzaczkiem spiwory swiadcza, ze i tu tez ktos mieszka. Udaje sie na zwiedzanie miasta. W blasku slonca miasto wydaje sie inne, ladniejsze. Przechodze obok razacych blaskiem wiezowcow, `drapaczy chmur', smuklych, strzelistych szklanych wiez Liberty Place. Sasiadujace 16-20 pietrowce wygladaja przy nich jak karzelki. Mijam dzielnice sklepowa nieco przypominajaca europejskie shopping center. Na zwiedzanie sklepow, muzeow i galerii bede miala jeszcze duzo czasu. Patrze wiec obojetnie na uroki reklam zachecajacych do odwiedzenia kazdego z nich. Teraz miasto zmienia koloryt. Wchodze w dzielnice malych jedno- i dwu- pietrowych domkow zbudowanych z czerwonej cegly, z malym trawniczkiem od frontu i malym ogrodkiem z basenem od tylu. Ulice rowniez mniej okazale, ale nieco czysciejsze. Po stojacych przed domkami samochodach widac, ze wlasciciele ich naleza do klasy wiecej niz sredniej ale jeszcze nie bogatej. Kilka krokow dalej, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki krajobraz sie zmienia, zamiast domkow z czerwonej cegly pojawiaja sie domki zbudowane z drewna, papieru, gliny i szkla, wszystkie prawie jednakie. Ulice waskie, brudne i zasmiecone, sa miejscem zabaw najmlodszych. Dalej widok jeszcze bardziej przerazajacy, odrapane rudery straszace pustymi oczodolami okien, przed ktorymi stoja wraki samochodow, widac ciagle uzywanych (ciekawe, jak to moze jezdzic). Slonce prazy mocno. Na schodach ruder bawia sie dzieci. Kilku chlopcow kopie pilke. Na kraweznikach siedza lub leza znudzeni i jednoczesnie zaciekawieni moim widokiem ludzie (czarni). Nieczesto zagladaja tu turysci, a juz do niebywalej rzadkosci nalezy widok pieszego turysty i do tego kobiety. Gdzieniegdzie w tej dzielnicy `cudow' (biedy, nedzy i niedoli) wyrasta dorodny bogaty, zbudowany z kamienia i cegly, kosciol lub dom modlitwy. I to wszystko mozna znalezc w odleglosci nie wiekszej niz 1 - 1,5 mili od najwyzszego, 60-pietrowego wiezowca w centrum Filadelfii. Pelna przezytych wrazen wracam zatloczonym o tej porze dnia autobusem do hotelu. Jeszcze dzisiaj czeka mnie podroz do Wilmington. Przed wyjazdem schodze do hotelowej restauracji na obiad. Podczas oczekiwania na miejsce podchodzi do mnie Janet, bardzo mila Amerykanka ze stanu Illinois, poznana rano w windzie. Po chwili rozmowy siadamy razem przy stoliku. W trakcie rozmowy pyta mnie skad jestem. Z Polski - odpowiadam. Aaa, to gdzies w Australii? - pada pytanie. Do Wilmington jade kolejka Septy, mutantem powstalym ze skrzyzowania pociagu osobowego z metrem, z zawrotna predkoscia 25 mil na godzine, jest wiec wystarczajaco duzo czasu zeby sie rozejrzec po okolicy. Wszedzie duzo zieleni, ale i wszedzie panuje nie do opisania balagan, tymczasowosc i prowizorka. Budynki stacyjne kolejki odrapane, brudne i zasmiecone, pokryte graffiti pamietajacym jeszcze wybory Busha i Clintona. Niekiedy jest to tylko szopa, w ktorej znudzona bileterka czeka na klienta. Z nieodnawianego od lat szyldu trudno sie nawet domyslec nazwy stacji. Przed kazdym przystankiem obslugujacy wagon konduktor wykrzykuje nazwe stacji usilujac przekrzyczyc panujacy w wagonie halas. Z oddali przyglada nam sie kilka wilmingtonskich Oblencow [wyjasnienie w nastepnej odslonie - red.]. Zegnaj Filadelfio, witaj Wilmington, miejsce mojego pobytu na najblizsze trzy-cztery lata. Jola Stouten (dokoczenie w nastepnym numerze) ______________________________________________________________________ Adach Smiarowski Z toczki zrienia Historiozofow Dnia Kolejnego, komuna byla i pozostaje zjawiskiem szczegolnym, nie do konca zrozumialym i nie od poczatku wytlumaczalnym. Jakze bowiem mogl ten wyprysk rozany kwitnac na tak zdrowym ciele!? A cialo zdrowe bylo w 100 procentach. Takie przynajmniej wrazenie odniesie pozny badacz sledzac z wypiekami na siedzeniu zapisy magnetyczne i optoelektroniczne wspomnien okresu tego utrwalaczy. Jajakobyly Prawy Polak, Katolik i Ostatni Apologeta Komuny, nie moge sie oprzec glosowi obowiazku, ktory nakazuje mi dolac czystej wody do metow faktografii. Stalem bylem godnie po slusznej stronie barykady, i smialo rzeke, ze w tym, co sie dzialo, magna pars fui. A jak sie dzialo, opowiem. Na poczatku byl chaos, a potem byly studia. CIERPIENIA DZIALACZA ==================== Ktoregos tam, bodaj czy nie 73-ego roku, czekalo lato. A z nim rzeka, z rzeka las. Sesje juz nie czekaly. Polska stala otworem szos, drog, drozynek, bezdrozy i manowcow. Ruszylem wiec, by otrzasac kurz z sandalow na wyloty miast i miescin, na rozchybotane bufory pociagow z piaskiem, tarcica i ludzmi, na stacyjki Zdroj, na wszystko, co pozostawalo. Wyskoczywszy z czystego towarowego, ktory mnie dociagnal z Gdanska hen! pod Smetowo, zaczalem dziwne kursy na trasie Olsztyn - Warszawa, zupelnie nie wiedziec po co, bo ani tu ani tam nie mialem zadnego interesu, jesli nie liczyc szykownej mety z lazienka na Pradze, gdzie ulegalem raz na tydzien pokusom cywilizacji i jej mydlanym wynalazkom. W takim pachnacym stanie napatoczylem sie bylem na kolege Kazka Duperasa, meza szlachetnej postawy i ducha takiegoz, po czem juz wespol napatoczylismy sie na kupe, w ktora wdepnelismy z przyjemnoscia. Byla to kupa swawolna naszych szwagrow-i-znajomych z Uniwerku, zajeta pilnie protestowaniem. Powod do protestowania byl blahy i durny. Chodzilo mianowicie o pisownie pewnej organizacji filisterskiej, niejakiego Zrzeszenia Studentow Polskich, ZSP, ktore sie chcialo pisac nieco dluzej i tresciwiej przez SZSP, za czym rzekomo mial sie ukrywac Socjalistyczny Zwiazek Studentow Polskich. I o te pierwsza litere awanturowala sie nasza kupa. Wygladalo to tak, ze trzech typow nioslo przymocowane na plecach trzy literki, wielkie i blekitne: Z, S i P, natomiast czwarty typo ciagnal za nimi po ziemi czerwonego koloru litere S. I tak snuli sie tedy i owedy. Ciagnelismy te literowke czas jakis po ulicach m.st., az wreszcie zostawilismy przy pomniku Kopernika i odeszlismy rozsadnie pod wiatr historii, ktory litosciwie owiewal spoconego astronoma i dwie, tuz orbitujace, kupy. Atoli wiatr-przechera spoczac mi nie dal i wkrotce w pysk mi zadul, tymze duchem przywiewajac pod me praskie drzwi niejakiego kolege Makowca. Tenze Makowiec, zdrade paskudna w duszy swej ponurej ukrywajac, zglosil swa gotowosc wybycia ze mna na szlak. Ruszylismy tedy za dnia na Modlin i Olsztynek, skad juz blisko wieczora wykrecilismy na Olsztyn. Noc byla gwiazdzista i wylot na Elk polyskiwal srebrna wstega szosy. Makowiec snul sie w ogonie i psioczyl. Rozbilem oboz w starym lesie z prawej strony drogi i wkrotce spalem snem pogodnym, z ktorego mnie tylko od czasu do czasu probowal wybic skowyt wilkow i popiskiwania Makowca, ktory czlowiek byl miekki i na ziemi matce spac nieprzywykly. Rano podnioslem sie nieco skostnialy, otrzasnalem z otulonego wokol mnie Makowca i zabralem za przywracanie krazenia. Musialo byc po sw. Ance, bo i szron sie dalo zauwazyc. - Zimno juz na dworze, nie? - trzasl sie Makowiec. Glodny to nie jestes? Trza by sie gdzies zaczepic i ozrec. Tyle takich miejsc frajerskich, gdzie to i micha, i piwenko, i dziouchy ... Za dni pare zaczyna sie jakis taki oboz w Nowym Dworze. Zupelnie frajerski. Mam tamuj zaklepane dwa miejsca. Jedno dla mnie, drugie dla kolegi Wdziecznego. I tak sie jakos stalo, ze znalazlem sie oto na zlocie, z przeproszeniem, dzialaczy studenckich, gdzie wystapilem pod dzwiecznym pseudonimem rzeczywistego naszego kolegi Andrzeja Wdziecznego. Wdziek tej sytuacji i jej konkluzji byl porownywalny z moim nowym nazwiskiem. Makowiec, na moje zdawkowe pytanie o charakter obozu, dal mi jakies mruczace wyjasnienie, ze po pierwsze nie ma pojecia, a po drugie, co to za roznica. I w samej rzeczy, roznica byla niewielka. Zlecielismy sie wiec gdzies na Rownej, wedle redakcji ITD, skad tez odwieziono nas ciupasem do Nowego Dworu Mazowieckiego. Spartanski tryb zycia w internacie zaczynal sie od wstawania na obfite sniadanie. Po sniadaniu Makowiec z Wdziecznym szli do pobliskiej budki, ktorej wlasciciel pobudzal ich dociekliwosc techniczna za pomoca skomplikowanej pompki wkreconej w wieko beczki. Dobry ow czlowiek, za niewielka oplata, dymal wymieniona pompka przez kilka minut, po czym podstawial pod umieszczony ponizej kurasek pusty kufel i pyrypyrpyr, ciekla do kufla biala piana. Piana ta miala przedziwne wlasciwosci. Oto bowiem po pieciu minutach odstawania, na dnie kufla, pod piana, pojawial sie zoltawy plyn, ktory w miare czasu zwiekszal swa objetosc kosztem piany, choc niekoniecznie w rownych proporcjach. Wdzieczny z Makowcem codziennie fascynowali sie tym wynalazkiem. A tymczasem pryncypialni dzialacze zbierali sie w klasach technikum chemicznego. Po niejakim czasie okazalo sie, ze, wbrew pozorom i balaganowi, spolka W-M ma jakis przydzial i jej swiatlych uwag oczekuje grupa nr 5. Na tym tle doszlo dnia nastepnego do dyskusji merytorycznej w tracacej kwasami salce technikum. Kompania W-M krotko przedstawila teze o nieprzystawalnosci pomieszczenia do obrad. Dzialacze, widocznie wymeczeni obradami i miazmatami, bronili sie slabo. Adiunkt Witus przedstawil blyskotliwe rozwiazanie: obwiescil, ze ruszymy do miasta w celu znalezienia odpowiedniego lokalu, niecuchnacego, chlodnego i tchnacego atmosfera niezbedna do dyskusji. W samej rzeczy, a nawet w Nowym Dworze, lokal taki zlokalizowalismy i tam oddalismy sie wykwintnej elokwencji. Temat byl wazki, choc wylecial mi z pamieci. Nasi dzialacze co i raz wzniecali pozar szalonych argumentow. Po drugiej stronie stolu konferencyjnego Makowiec rozprawial o wyzszosci browaru zabrskiego nad browarem tyskim, w przerwach zapijajac produktami browarow miejscowych, krzywiac sie niemilosiernie, cierpiac twarzowo i plujac wokol. Dyskusja dobiegala konca, zrobilo sie dosc duszno. Ktos zaproponowal wybranie prelegenta na dyskusje plenarna. Zglosilem Makowca, ktory slodko pochrapywal w rogu. Obudzony zgodzil sie poczciwie, po niejakim czasie otrzezwial i zapytal, na co sie byl zgodzil. Umeczeni dzialacze opuszczali wlasnie restauracje, wiec ciezko bylo sie dowiedziec. Gorace bylo lato i Makowiec, jegomosc niewielki, wlokl sie ciezko. W auli zasnal z miejsca, tak ze ledwo go obudzilem na wlasna jego prelekcje. Bronil sie czas jakis, ale wreszcie oprzytomnial. Zobaczyl wpatrzona w siebie setke par wyczekujacych gal, wiec duma podniosla mu lekkoatletyczna piers. Wylazl na srodek i na wszelki wypadek zacytowal jakis fragment z Trylogii. Zrobilo sie swojsko i sympatycznie. Makowiec bredzil od rzeczy. W pewnej chwili obejrzal sie za siebie, gdzie wymalowana byla na scianie bramka do szczypiorniaka. W gornym rogu bramki jakas dobra dusza przylepila plakat z krzyczacymi literami: "KULTURA STUDENCKA - UCZELNIA, JA I TY!" Plakat ten urwal sie z jednej strony i wisial zlowieszczo. Makowiec obejrzal plakat w skupieniu, obrocil sie z powrotem do sali i wrzasnal: - Kultura studencka upada! Powoli upada i zwisa! Ktoz sie podejmie ja ratowac!? Cisza na sali. - Acha! - rzekl Makowiec figlarnie. - Wiec ja sie podejme. To mowiac Makowiec obrocil sie, by wcielic w czyn postanowienie mogace obalic dopotad niepodwazalna teze, ze dzialacze nic nie robia. Podstawil pod bramke lawke i zabral sie za przylepianie plakatu. Omsknal sie jednak i spadl na pysk wespol z kultura studencka. Ponury ten omen wywolal gwaltowna reakcje widzow. Zaczelo sie zamieszanie, przeniesiono Makowca w bezpieczne od plakatow miejsce. W podsumowaniu sesji plenarnej, przewodniczacy, niejaki Mielcarek, zgodzil sie na ogol z wiekszoscia przedstawionych uwag i krytyk, na ogol popieral i na ogol wyrazil zadowolenie. Przy okazji poprosil zebranych o prowadzenie obrad w budynku technikum, a nie w lokalach gastronomicznych. W ten sposob zakonczyla sie formalna strona zjazdu, malo kto bowiem mogl zniesc tak autorytarne ograniczenie wlasnej wolnosci. Rozkwitlo zycie towarzyskie, brydzyki, prywatki. W dzien szlismy nad rzeke, jedni nad Narew, inni nad Bug, inni znowu nad Bugonarew - w zaleznosci od dolegliwosci lingwistycznych. Towarzystwo bardzo przednie. Byla tam Lala, grotolazka z Warszawy, piekna i mocarna, ktora dla zaprawy w czas spacerow nosila, z braku plecaka, Makowca. Byla urocza Marysia z Torunia, polonistka i brydzystka. Byl Brodaty z Lodzi, opowiadacz nieznanych nikomu kawalow, byl Hrabia z Torunia, dziwak i oryginal, byla cala masa innych. Czas nam mijal godziwie, choc wrogie czynniki staraly sie zarliwie, by bylo przeciwnie. Az tu nieba zeslaly nam goscia. Oto pewnego ranka zaszumialo, zaburczalo i bardzo duzy helikopter przywiozl bardzo waznego dzialacza o bardzo barwnym przezwisku Krasko Wincenty. Ow wkroczyl na sale zywo, nawet nie bardzo sie zataczajac, i powiodl przekrwionymi oczami po kwiecie mlodziezy. Przetarl oczy raz i drugi, cos nie tak. Gdzie czerwone krawaty, gdziez, ach! transparenty? Lub chocby glupie portrety? Zdumial sie nasz Wincenty, spojrzal ku scianie, gdzie na bramce wisiala resztka zdartego przez Makowca plakatu. Strasznie sie mu zrobilo, ale oto wyskoczyl sam przewodniczacy Mielcarek i zrobilo sie jeszcze straszniej, bo wszystkim nam sie wydalo, ze chce towarzyszowi Krasce caly jakby wlezc i bez mydla. A byl ten Mielcarek chlop jak gora, Wincenty zasie niewielki, chudy, z nosem szkarlatnym jak okladka Manifestu Komunistycznego. Prawdziwy komunista przetrwa niejedno. Tak i nasz Wincenty wyrwal sie z objec naczelnego wazeliniarza ZSP i wylazl jakos na podium. A bylo w pierwszej lawce, tuz przed mowca, miejsce puste. Spogladal na nie prelegent surowo, krzyczal na nie, wygrazal mu chwiejnym palcem i opluwal, bo bylo niedaleko. Tam, w tym pustym miejscu, czail sie nieobecny wrog klasowy, reakcjonista i podziomek. Towarzysz Krasko uczynil kolejna zlowroga pauze w swej przemowie i patrzyl odwaznie w puste miejsce. Wtem uslyszal trzask drzwi, podniosl glowe i zdumial sie. To, co ujrzal, przerastalo miara wyobraznie samych tworcow naukowego materializmu! Na sale dostojnie wkraczal kolega Hrabia. Mial na sobie stroj swoj zwykly kolonialny, krotkie spodenki i bluzke khaki, skorzane cizmy, getry i na glowie tropikalny kask korkowy. W dloni trzymal laseczke z glowa buldoga misternie wyimaginowana w kosci sloniowej. Laseczka ta tlukl teraz obojetnie i pod takt po wystajacych kantach lawek, a od czasu do czasu laskawie po udach co okazalszych kolezanek z ludu. Hrabia zblizyl sie do miejsca w pierwszym rzedzie, laseczka roztracil sasiadow i wyciagnal z kieszeni wspaniala chuste z monogramem. Starannie zaczal wycierac siedzenie wypiawszy sie tym samym na mowce, ktory z tego wszystkiego zrobil sie zaniemowca. Wreszcie, uznawszy miejsce za wystarczajaco przygotowane, usiadl Hrabia wygodnie i wtedy z kolei na jego obliczu odbilo sie ogromne zdumienie. Ujrzal przed soba czerwona, choc w zaden sposob nie rumiana, twarz patrzaca na niego strasznie i jakajaca polslowka. Czegos takiego Hrabia jeszcze nie widzial! Podniosl sie wiec, przyblizyl na krok, przekrecil glowe na bok i spogladal z uwaga. To musiala byc zluda! Z bocznej kieszonki wyciagnal srebrne pince-nez, przetarl starannie ircha ze zlotym monogramem i wlozyl na nos. Nie, dziwo nie znikalo! Hrabia pokiwal glowa z niedowierzaniem, schowal pince-nez i powrocil na miejsce. Przez caly ten czas towarzysz Wincenty staral sie ochlonac, co mu sie wreszcie z niemalym trudem udalo. Rozejrzal sie wkolo. Wszystkie twarze patrzyly na niego z kamienna powaga, jeden tylko przewodniczacy Mielcarek dziwnie byl pasowy. Chrzaknal wiec towarzysz Krasko i chcial zaczac da capo al fine, gdy nagle z pierwszego rzedu dobiegl go dziwny odglos. Spojrzal w dol i ujrzal Hrabiego, w pozie nader swobodnej, rozciagnietego na kolanach sasiadek z tylnego rzedu, z nogami tuz pod mownica. Hrabia oczy mial wprawdzie nieco uchylone, jednak chrapal w najlepsze. I im glosniej jakal sie Wincenty Krasko, tym glosniej przerywal mu chrapaniem Hrabia. W sukurs ruszyl sam przewodniczacy, ktory poprosil drogich studentow o pytania do towarzysza Kraski. I owszem, posypaly sie pytania. A dlaczego to prasa nie pisze prawdy? (glupie to pytanie, oj glupie - kazdy przyzna) A dlaczego kiedy to splonela Elana, Dom Slowa, czy co tam jeszcze, to w mediach ani me ani be ani kukuryku? Itd, itp. Krasko krasnial, pytania plynely. Na to wszystko pan przewodniczacy dobrotliwie zarzadzil pietnastominutowa przerwe. Zaszumialo, zaburczalo i bardzo duzy helikopter porwal ze soba towarzysza Wincentego Kraske. A my poszlismy nad rzeke. Owocne obrady w Nowym Dworze trwaly ponoc jeszcze czas jakis. Takie przynajmniej byly relacje Makowca, bowiem czynnikom udalo sie usunac dyscyplinarnie tego lobuza Wdziecznego i bardzo dobrze! Jesienia okazalo sie, ze dzialacze studenccy zebrani w Nowym Dworze i nie tylko, wykombinowali sobie dodanie jednej litery do nazwy zwiazku, ktorego nowym przewodniczacym zostal demokratycznie wybrany stary przewodniczacy. Historycy ze zgroza odnotowali fakt, ze na liscie sygnatariuszy odezw z Nowego Dworu nie znalazlo sie nazwisko Andrzeja Wdziecznego. * * * Wiosna nastepnego roku przejezdzalem przez Torun i zatrzymalem sie w znajomym akademiku. Dobrze trafilem, bo akurat przed sadem kolezenskim odbywala sie rozprawa przeciwko Hrabiemu i potrzeba bylo swiadkow. Oskarzyciele, naciskani skadsis tam, zarzucali Hrabiemu kryminalne zachowanie podczas spotkania z przedstawicielem wladzy w miejscowosci Nowy Dwor minionego lata. Oskarzenie upadlo jako bezpodstawne. Mur swiadkow zaswiadczyl solennie, ze pozwany Hrabia noc cala przed rzeczonym spotkaniem uczyl sie byl pilnie do egzaminu i mial prawo byc spiacy. Adach Smiarowski ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu Adresy redaktorow: krzystek@u.washington.edu (Jurek Krzystek) zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek) karczma@univ-caen.fr (Jurek Karczmarczuk) bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) stale wspolpracuje: cieslak@ddagsi5.bitnet (Maciek Cieslak) Copyright (C) by Jurek Krzystek 1993. Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP i gopher, adres: (128.32.162.54), directory: /pub/polish/publications/Spojrzenia. ____________________________koniec numeru 85____________________________