______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 30.04.1993 ISSN 1067-4020 nr 73 ________________________________________________________________________ W numerze: Kostek Malczyk - Dubeltowe szczytowanie czyli summit i Blitzkrieg Jerzy Remigioni - Biala roza z Belgradu Wieslaw Kot - Rada parafialna Jurek Karczmarczuk - Szlachetna zgnilizna Listy do redakcji: Krzysiek Nowak - Amerykanscy lekarze Darek Czarkowski - O Ogorku na powaznie ________________________________________________________________________ Kostek MalczykNa marginesie szczytu vancouverskiego DUBELTOWE SZCZYTOWANIE CZYLI SUMMIT I BLITZKRIEG ================================================ Choc inni na ten temat glos wczesniej zabrali na roznych lamach, korci i mnie jeszcze, by swoje trzy grosze wtracic. Po czesci pewnie dlatego, ze pod te `szczyty' i sam podjechalem, oczywiscie bez proby, bron Panie Boze, wdrapywania sie na nie. Zzarlo sie tylko kilka wystawnych posilkow przy okazji i tego nikt mi, kurcze, nie odbierze. A po czesci to tylko dlatego - jak to ktos juz probowal mi docinac - ze czlowiek pisze, bo bo musi. Niech tam i tak bedzie. Zawszec to lepsze niz musi (bo kaza), to pisze. * * * Wyjasnijmy dla pewnosci, ze chodzi tu o *summit*, szczyt jakby, czyli o spotkanie Jelcyna z Clintonem w Vancouver. Tak sie jeszcze jednak zlozylo, ze w przeddzien tego wydarzenia rowniez w Vancouver odbylo sie sympozjum, tez na `najwyzszym' poziomie, pod nazwa "Trade and Investment Opportunities in Poland". Bylo to ostatnie sympozjum z szesciu bodajze, jakie zaplanowano w jednym tygodniu, podczas polskiego blitzkriegu businessowego, wymierzonego na Kanade. Rozpoczal sie ten blitzkrieg od Montrealu i poprzez inne Winnipegi czy Calgary dotarl az do Vancouver. Najwyzszy zas poziom tego sympozjum wynikac mial z faktu, ze tego jeszcze w Vancouver nie bylo. `Pierwsza w dziejach, o najwyzszej randze, wizyta przedstawicieli Polski na Zachodnim Wybrzezu Kanady' - uslyszelismy przynajmniej kilkakrotnie w czasie tego jednodniowego wydarzenia. Kiedy jeszcze wieczorem obiad wydany przez Agriculture Canada na czesc sekretarza Piotra Dabrowskiego - bo przewodniczacy delegacji, minister rolnictwa Gabriel Janowski do Vancouver nie dojechal, gdyz juz chyba z Winnipegu, a moze jeszcze wczesniej, zawrocil do kraju, by zlozyc czy przyjac dymisje ze stanowiska - zakonczyl sie niespodziewanie 15 minutowym fajerwerkiem tuz przed oknami hotelu, ostatnie watpliwosci musialy sie rozwiac. To tez musial byc szczyt! * * * Inni przede mna juz niejednokrotnie pisali na temat zdewaluowania znaczenia politycznego terminu, jakim jest *szczyt*, czyli *summit* po angielsku. Kiedys termin ten mial oznaczac nie tylko spotkanie najwyzszych glow najwiekszych poteg swiatowych. Chodzilo jeszcze i o to, ze spotkanie `na szczycie' mialo z reguly dotyczyc spraw najwyzszej wagi. Wojna czy jej zagrozenie, i to w skali swiatowej albo przynajmniej regionalnej swiata. Rozbrojenie atomowe. Zawieszenia broni, rozejmy, podpisywanie ukladow pokojowych. Wydarzenia tej rangi byly przedmiotem spotkan `na szczycie' i nikt nie mial wielkich watpliwosci co do znaczenia terminu. Spotykali sie goscie, kazdy z pozycji jakiejs sily. Nawet przywodca wojny niemal juz przegranej mial jakas sile: mogl jeszcze odmowic podpisania kapitulacji i co wtedy? Ostatnim ze szczytow, jaki idzie pamietac w jeszcze niezupelnie zdewaluowanej formie, moglo byc spotkanie Gorbaczow-Reagan w 1987 bodajze roku w Reykjaviku. Obaj przywodcy reprezentowali wowczas najwieksze potegi swiatowe. Obaj mieli cos nowego do zaoferowania w dziedzinie rozbrojenia atomowego. I to oni stanowili w owych czasach o rownowadze sil w swiecie, rzekomo powstrzymujacej ludzkosc przed stoczeniem sie w nastepna zawieruche swiatowa. Ich dogadanie sie bylo tylko mozliwe wtedy, gdy obaj czynili jakies ustepstwa, gdy trwal targ, gdy bylo `cos za cos'. Ow summit w Reykjaviku, choc moze nie zakonczyl sie najwyzszym mozliwym, jak to wtedy pisano, sukcesem, zapisal sie w pamieci jako prawdziwe, bo wazne, spotkanie `na szczycie'. A wazne glownie z tej racji, ze jego nastepstwem jest fakt... zupelnie innej `waznosci' szczytu vancouverskiego. Bo to po Reykjaviku dopiero madrzy ludzie odwazyli sie przewidziec rychly rozpad `imperium zla'. Pisze: madrzy, jako ze wszyscy inni, z nizej podpisanym wlacznie, albo ten rozpad zapowiadali rokrocznie od 45 lat, albo tez nawet w roku `nieustajacej satysfakcji', jak to Baranczak okreslil rok 1989, tylko oczy przecierali ze zdumienia. * * * W pewnym sensie to podwojne vancouverskie `szczytowanie' mialo jakis wspolny mianownik i nie byly to tylko fajerwerki. Jelcyn, jak mielismy okazje i zobaczyc i uslyszec, przyjechal do Vancouver z taka oto propozycja: wy nam dacie zboze, a my wezmiemy od was dolary. Propozycja, tak jakby nam skads znana, zostala przyjeta w calej rozciaglosci i to zupelnie - tego juz pojac ani jak nie idzie! - dobrowolnie. Nie tylko zreszta przez prezydenta USA, ale i przez naszego woznego (caretaker) czyli premiera, ktory choc zrezygnowal, to wciaz jeszcze trwoni nasze pieniadze. Amerykanie sypneli Borii do skwapliwie nadstawionej juz od dluzszego czasu czapki-uszatki 1.6 miliarda, Mulroney zatrzymal sie na setkach milionow, i to nie byly zadne tam (w)ruble. Prawde powiedziawszy, mogl tak samo jak Clinton walic w miliardy, gdyz dla wielu z nas miliard i bilion to jedno i to samo. Chodzi oczywiscie o nastepny kruczek jezykowy, nie kazdemu, jak to mozna sie przekonac z prasy polonijnej, znany: Anglicy tak samo jak my mowia bilion, a mysla, swoim zwyczajem, juz zupelnie co innego, bo tylko miliard. Nie mowiac juz o tym, ze raczej trudno jest wyobrazac przerozne kupy pieniedzy, milion, miliard czy inny abstrakcyjny bilion, stojac w kolejce po zasilek dla bezrobotnych. Wizyta prezydenta Rosji w Vancouver zostala przez wszystkich oceniona jako sukces. Niewatpliwie podstawa do takiej oceny byl fakt zaakceptowania, i to w calej rozciaglosci, hojnej oferty businessowej pana Jelcyna. I tu dochodzimy do wizyty, businessowej przeciez, z RP. * * * Polska wizyta byla czysto businessowa. Zadne tam glaskanie dzieci po glowkach - chociaz od czasu slynnego przemowienia Havla malo ktory juz z wodzow swiatowych odwaza sie to jeszcze czynic - zadne usmiechanie sie bez powodu do kamer telewizyjnych. Czternascie osob, pod przewodnictwem sekretarza stanu z Ministerstwa Rolnictwa RP, zaprezentowalo przedstawicielom swiata businessu BC nastepujaca propozycje: my wam damy nic, a wy w zamian dacie nam - tez nic. Po okolo 2 godzinach tej prezentacji przez powaznych panow odbyly sie nieformalne rozmowy z poszczegolnymi mowcami. I to zapewne w wyniku tych rozmow sekretarz Dabrowski na przyjeciu koktajlowym w firmie prawniczej Ladner Downs oglosil skromnie: wizyta nasza, mozemy to juz powiedziec, byla sukcesem. Cyfr nie wymienial, bo i zlozona propozycja oscylowala wokol tylko jednej: zera. Sukces jednak zostal wyraznie podkreslony, tak jak i w przypadku szczytu Jelcyn-Clinton. Co prawda mniej o tym bylo w prasie, ale wsrod `kol zainteresowanych' innego slowa nie uzywano. W krotkich przemowach - to moze z racji jezyka: honorowo po polsku, jak za nie tak dawnych dobrych czasow, z tlumaczeniem na angielski - sekretarza Piotra Dabrowskiego, czy to na koktajlu w Ladner Downs czy podczas obiadu w hotelu Ramada Renaissance (gdzie to wlasnie wtracilo sie - a jak elegancko! - to i owo na ruszta, na koszt kanadyjskigo platnika podatkow), slowo `sukces' zajmowalo poczesne miejsce. Zadne tam: chyba sukces czy skromny sukces. To byl sukces pelny i szlus. Trzeba bowiem bylo dac wczesny odpor tym malkontentom, ktorzy tylko czekali, by zajeczec: jaki szczyt taki i sukces! I to mogl byc ten wspolny mianownik obu `szczytow'. Bo to, ze fajerwerki byly w przeddzien przyjazdu do Vancouver obu prezydentow, to tylko my, dumni a nie zawsze przez innych doceniani, mozemy po cichu zapisac na swoje konto. Kostek Malczyk ________________________________________________________________________ ["Der Spiegel", nr 6 z 13.02.1993, tlum. Jerzy Remigioni ] BIALA ROZA Z BELGRADU ===================== `Jestesmy teraz ciezko poniewierani. Ale nadejdzie dla nas dzien wielkiego rozrachunku'. Belgradzki pisarz, Radomir Smiljanic, nie posiada sie z oburzenia. Pisarz ten, z wyksztalcenia germanista i jeden z najbardziej znanych w Niemczech autorow serbskich, widzi przed soba niecny spisek przeciw jego narodowi. Prasa miedzynarodowa uwziela sie, aby przemilczec likwidacje Serbii. `Serbowie sa diabolizowani jako narod, aby tym latwiej mozna bylo przeciw nim przeprowadzic operacje typu "Desert Storm"'. Przeciw temu - jak nazywa to serbski pisarz - linczowi zamysla on zorganizowac ruch oporu na wzor antyfaszystowskiej organizacji "Czerwona Roza" zalozonej przez rodzenstwo Hansa i Sophie Scholl. `Zalozylem organizacje "Biala Roza". Wszyscy klamcy i potwarcy, ktorzy oskarzaja Serbie, ze jest agresorem, beda postawieni przed sad.' A serbskie lagry w Bosni? To sa tylko `obozy zbiorcze, zalozone, aby latwiej bylo ludzi ubrac i wyzywic'. Rozpowszechnianie takich oto `prawd' jest naczelnym zadaniem serbskich literatow. Smiljanic dumnie pozuje do zdjecia z przelozonym przez siebie na serbski wydaniem "Mein Kampf". Oczywiscie widzi on tylko paralele pomiedzy Hitlerem i dzisiejszymi wrogami Serbii. Radomir Smiljanic w zadnym wypadku nie zalicza sie do grona zwolennikow serbskiego wodza Milosevicia. Nalezy on do opozycji demokratycznej, a ta aktualnie pobrzmiewa bardziej nacjonalistycznie niz rzad. Smiljanic okresla sam siebie jako przeciwnika wojen i humaniste, powolujac sie na przyjazn z tak znanymi postaciami jak Heinrich Boell. Az do wybuchu wojny w x-Jugoslawii Smiljanovic nalezal do najbardziej sluchanych intelektualistow w swoim kraju. Jako ekspert od spraw jugoslowianskich goscil bardzo czesto w TV niemieckiej, jako pisarz zostal wyrozniony nagroda Herdera. Jego przepoczwarzenie sie w ogarnietego nacjonalistyczna mania przesladowcza ideologa jest charakterystyczne dla duzej czesci intelektualistow serbskich: od momentu rozpoczecia wojny podazaja oni stadami w objecia obozu Wielkiej Serbii. Poeci i mysliciele, niegdys przesladowani przez Tito i podziwiani na Zachodzie, ponosza wspolodpowiedzialnosc za zbrodnie przeciw ludzkosci popelniane obecnie w x-Jugoslawii. Wzorem do nasladowania przez serbskich intelektualistow stal sie Dobrica Cosic. Ten wybrany w ubieglym roku na prezydenta reszty Jugoslawii powiesciopisarz, rowniez dawny dysydent, ucielesnia krwawo-tragiczny mit Serbii. W jednej ze swych powiesci wypowiedzial Cosic zdanie, ktore mialo sie stac stereotypem myslowym duzej czesci Serbow: `Serbowie przegrywaja w czasie pokoju to, co zdobyli w czasie wojny'. Mimo tej dosc wojowniczej formuly Cosic nie nalezy do zwolennikow aktualnej wojny, ale uwaza sie go za ojca znanego memorandum Serbskiej Akademii Nauk, ktore juz w roku 1986 poddalo krytyce `wyzysk i eksploatacje', jakie pozostale republiki Jugoslawii stosowaly wobec Serbii. Nie trzeba bylo czekac, aby Milosevic uzyl tego dokumentu w sobie wlasciwy sposob. Za przykladem Cosicia poszli inni intelektualisci serbscy, odnajdujac nowe sily w starej mitologii nacjonalistycznej, ktora z faktami historycznymi ma tyle wspolnego, co nic. To tak, jakby intelektualisci niemieccy nagle odnalezli kolektywnie madrosc w Sadze o Nibelungach. W sztabie prezydenckim Cosicia centralna role odgrywa jego dlugoletni przyjaciel z czasow dysydenckich, Svetozar Stojanovic. Przed rokiem zamienil on profesure w USA na polityke w Serbii, aby `uczynic cos konkretnego przeciw tragedii w Jugoslawii'. Zaprzecza on jakiejkolwiek odpowiedzialnosci prezydenta za wojne. Takze on zarzuca zachodniej prasie uzywanie antyserbskich stereotypow. Przy tym jednak przyznaje, ze `Serbowie w swojej walce o niezawislosc zbyt szybko siegneli po przemoc, a za malo miejsca zostawili na negocjacje'. Ton jego jest umiarkowany, Cosic wedlug niego jest zwolennikiem `pokoju i radykalnej demokratyzacji'. Zapytany, jak zamierza wprowadzic ten program wbrew polityce Milosevicia, odpowiada, ze nie wie. `Bedziemy przynajmniej probowac' - brzmi odpowiedz. Podczas gdy Stojanovic reprezentuje swiatly nurt intelektualnego nacjonalizmu, jego kolega Mihailo Markovic nalezy do najbardziej zapalonych szowinistow. Ten przesladowany przez Tito dysydent, niegdys czlonek znanej jugoslowianskiej grupy filozofow "Praxis", udziela sie aktualnie jako propagandysta i doradca Milosevicia. Jako pierwszy publicysta w Serbii wystosowal Markovic pochwale puczu w ZSRR przeciw Gorbaczowowi. Emerytowany profesor architekury, Bogdan Bogdanovic, jest w stanie wyjasnic zachowanie swego dawnego kolegi szkolnego Markovicia jedynie starczym zacmieniem umyslu. Bogdanovic, byly burmistrz Belgradu, nalezy do niewielkiej grupki anty-nacjonalistow w swym miescie. Bez przerwy sa oni nekani anonimowymi telefonami pelnymi pogrozek. Czuje sie on juz za stary, aby podazyc sladami tych 150 tysiecy Serbow - przewaznie mlodej inteligencji - ktorzy opuscili w ostatnich paru latach swoj kraj. Spotyka sie wiec w soboty w waskim gronie z podobnie myslacymi kolegami. Odpowiedzialnosc moralna wiekszosci serbskich intelektualistow za nacjonalistyczna histerie nie ulega dla niego watpliwosci: `Serbska Akademia Nauk byla prawdziwym laboratorium nacjonalizmu - podobnie zreszta jak chorwacka, albanska czy macedonska'. Ten `wirus nacjonalizmu' zostal `wyhodowany w probowce' - mowi Bogdanovic. I jest on znacznie niebezpieczniejszy od wirusa nacjonalizmu burzuazyjnego z XIX wieku - `taki nowy, ciagle mutujacy wirus jak HIV'. Poniewaz Tito udawalo sie roznorodne nacjonalizmy jugoslowianskie utrzymywac pod kontrola i wzajemnie rownowazyc, daje sie u Bogdanovicia wyczuc pewna nostalgie za dawnymi czasy. `Serbia podaza szybko w kierunku katastrofy kulturowej. Zycie kulturalne zostaje wtloczone w ciasny klerykalny gorset. Zas slowo ``klerykalny'' ma tutaj gorsze znaczenie niz na Zachodzie, bo oznacza teokracje'. Sprawa odpowiedzialnosci moralnej serbskiej inteligencji jest zreszta wedlug Bogdanovicia drugorzedna w porownaniu z problemem bardziej palacym: jak pozbyc sie Milosevicia. Ten ostatni zdolal juz swoim brutalnym autorytaryzmem i wprowadzana przez siebie urawnilowka zrazic do siebie wielu nawet fanatycznych zwolennikow. Film, teatr, telewizja serbska przezywaja jedna czystke ideologiczna po drugiej. Artysci, publicysci i naukowcy zbieraja sie niemal codziennie w "Domu Pisarza" i protestuja przeciw `etnicznym czystkom w zyciu kulturalnym'. Przykladem tej ostatniej byl zamach na zyjacego w Belgradzie muzulmanskiego aktora Irfana Mensura, do ktorego (nieskutecznie na szczescie) strzelano na ulicy. Wielki Czlowiek opozycji serbskiej, Milovan Dzilas, obecnie w wieku 81 lat, ma nadzieje, ze rezim Milosevicia kiedys sam upadnie. Rozpad Jugoslawii, sadzi Dzilas, jest zjawiskiem nieodwracalnym. Zdeprymowany Dzilas pokazuje nam tytul ksiazki, ktora napisal jego syn Aleksa na temat wspolodpowiedzialnosci inteligencji jugoslawianskiej za wojne domowa. Tytul jej brzmi: "Krwawe Piora". (tlum. Jerzy Remigioni) ------------------------------------------------------------------------ [Od tlum. dyz. Czytajac, a pozniej tlumaczac powzyszy artykul nie moglem nie pomyslec o dwu sprawach: Po pierwsze, jak cienka jest granica miedzy patriotyzmem, a nacjonalizmem. Jestem przeswiadczony, ze wymienieni serbscy pisarze kierowali sie i kieruja poczuciem patriotyzmu. A jednak... Patriotyzm zaprzezony do zlej sprawy przestaje nim byc. Po drugie, przypomina sie watek `Odpowiedzialnosci za slowo', ktory latem ub. roku przewinal sie przez "Spojrzenia". Istnieje dosc silne przekonanie, ze na intelektualistach, a szczegolnie pisarzach spoczywa specjalny rodzaj moralnej odpowiedzialnosci, ktora kaze w odpowiednim momencie umiec odroznic dobro od zla i naturalnie opowiedziec sie za tym pierwszym. Powyzszy artykul po raz kolejny uswiadamia, ze sa oni takimi samymi ludzmi jak wszyscy inni. J.R.] ________________________________________________________________________ ["Wprost" nr 16, z 18.04.1993. Przepisal J.K_uk] Wieslaw Kot RADA PARAFIALNA =============== `W mysl ustawy, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji - przypomnial jej przewodniczacy, Marek Markiewicz - jest odpowiedzialna za to wszystko, co bedzie sie dzialo w eterze'. W praktyce o wiele latwiej jednak bylo w Sejmie przy glosowaniu nad skladem Rady polaczyc glosy ZChN i `postkomunistycznego' Polskiego Stronnictwa Ludowego, aby utracic kandydata Konwencji Polskiej, niz sformulowac jeden sensowny pomysl na miejsce rady w strukturze mediow. Przede wszystkim odpadla koncepcja `rady autorytetow', na jaka byly nadzieje jeszcze w lutym, kiedy to Rada ds. Kultury przy Prezydencie RP zaproponowala do tej roli m.in. Tadeusza Konwickiego, Ewe Letowska, Andrzeja Szczypiorskiego, Andrzeja Wajde, czy Edwarda Pallasza. Przybelwederskie lobby ekologiczne zglosilo prof. Ewe Simonides, znana z wielu inicjatyw ekologicznych. W Sejmie wymieniono z kolei nazwiska Krzysztofa Zanussiego, Gustawa Holoubka, Kazimierza Kutza, Kazimierza Deymka. Taki zespol gwarantowalby nie tylko dojrzala i bezstronna interpretacje zapisu o `wartosciach chrzescijanskich', nie tylko wymuszalby krytyczna selekcje produktow zachodniej pop-kultury w telewizji publicznej, ale przede wszystkim tworzylby wiarygodna dla Zachodu grupe negocjatorow w okresie wlaczania polskich mediow w swiatowy system informacji. W takim skladzie najlatwiej i najaktywniej mozna by tez rozstrzygnac sprawy zwiazane z obecnoscia koncernu Berlusconiego w Polsce czy kontrowersje wokol reklamy (np. sprawa odrzucenia przez Radio "Zet", "Trojke" i Radio "Wawa" anonsu filmu Magdaleny Lazarkiewicz "Biale malzenstwo", opartego na slynnej sztuce Tadeusza Rozewicza). Mozna by tez regulowac spory miedzywyznaniowe. Pierwszy z nich zglosilo katolickie "Slowo", wystepujac przeciwko emisji `w kraju katolickim' w Wielki Piatek, programu o swiadkach Jehowy. Jednak ani Sejm, ani Senat, ani prezydent nie zaproponowali zadnego z przydatnych w takiej sytuacji kandydatow. Upadla takze koncepcja `rady fachowcow', zespolu menedzerow od dluzszego czasu zwiazanych z mediami, ktorej zwiastunem wydawaly sie propozycje powolania w sklad rady m.in. bylego szefa TVP, Karola Jakubowicza, niedawnego prezesa Radiokomitetu, Janusza Zaorskiego, czy dziennikarza "Wolnej Europy", Macieja Wierzynskiego. Rada w takim skladzie moglaby przede wzsystkim wplynac na uporzadkowanie stanu prawnego naszej wspolpracy z telewizjami Zachodu. Moglaby sterowac odnowa bazy technicznej publicznych rozglosni czy przestawiac nieruchawa instytucje z Woronicza na system producencki. Latwiej byloby zajac stanowisko np. w kwestii powolania telewizji "Polonia" z programem adresowanym do Polakow mieszkajacych za granica. Okazuje sie bowiem, ze wladze telewizji nie tylko nie przewiduja uzyskiwania dochodow z jej funkcjonowania, ale nie przeprowadzily nawet badan wsrod Polonii, czy ta telewizja jest w ogole potrzebna. Jedyna forma dzialan marketingowych w tym zakresie byla prosba skierowana do widzow, aby wiadomosc o dzialalnosci TV "Polonia" przekazali krewnym za granica. Fachowcom byloby tez latwiej decydowac o przydziale czestotliwosci, w sytuacji, kiedy co najmniej kilka stacji bedzie walczyc o jeden wolny kanal telewizji ogolnopolskiej, a w Ministerstwie Lacznosci zlozono juz przeszlo 600 podan o koncesje na nadawanie programow radiowych. Fachowcom latwiej byloby rozwiazac problem stacji nadajacych bez zezwolenia, a w tej chwili ubiegajacych sie o legalne koncesje na rowni ze stacjami, ktore nie podejmowaly emisji i na `legalnym' rynku startuja od zera. Obie koncepcje wyparl wariant polityczny rady, sformowanej przez osoby dobrane wedlug klucza partyjnego. Olga Lipinska nazwala powolane cialo `miniparlamentem - stworzonym wedlug klucza partyjnego, a nie kompetencji - gdzie przepychanki zastapia rozstrzyganie zasadniczych spraw'. Kazimierz Kutz uwaza, ze rada `nawiazuje do starego partyjniactwa, rodem z komuny. Rada zostanie oddana w rece profesjonalnych gegaczy, ktorzy poza gadaniem nie sa w stanie niczego zrobic'. Niestety, wiele wskazuje na to, ze Kutz ma racje, bowiem rada sklada sie zasadniczo z politykow, ktorzy tylko okazjonalnie pracowali w mediach, zajmujac w nich raczej stanowiska administracyjne niz dziennikarskie, czesto porzucajac je bez zalu, by kontynuowac kariere polityczna. Mianowany przez prezydenta Maciej Ilowiecki (58 lat) wieloletni publicysta "Polityki" i "Problemow", z trudnoscia daje sobie rade na wolnym rynku mediow. Pod jego kierownictwem Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nie zyskalo zbyt wielkiego znaczenia w srodowisku dziennikarskim, nie najlepiej wiedzie sie rowniez tygodnikowi "Spotkania", ktorego byl pierwszym redaktorem naczelnym. Ilowiecki znacznie lepiej czuje sie w roli krytyka Jerzego Urbana oraz ideowego sojusznika Jana Olszewskiego, z ktorym wspoltworzy "Instytut Obywatelski". Desygnowany do rady przez prezydenta Ryszard Bender (lat 61), historyk spolecznych doktryn katolickich na KUL-u, redagowal tylko "Roczniki Humanistyczne" tej uczelni, miesiecznik "Chrzescijanin w swiecie" oraz tygodnik "Lad". Charakterystyczna jest jego ekwilibrystyka polityczna: od wladz Polskiego Zwiazku Polityczno-Spolecznego, ktory w 1982 r. przylaczyl sie do PRON-u, przez poslowanie na Sejm w latach 1985-1989, po mandat senatora, otrzymany w 1991 r. z listy Wyborczej Akcji Katolickiej. W czasie rzadow premiera Olszewskiego okazal sie gorliwym oredownikiem lustracji. Powolany przez Sejm Lech Dymarski ma za soba bujna przeszlosc poety - opozycjonisty w latach 70, kiedy to publikowal w "Pulsie", "Zapisie" i paryskiej "Kulturze" oraz bywal w najlepszych salonach opozycji. Dzialalnosc w Krajowej Komisji "Solidarnosci" w 1980 r. przyplacil rocznym internowaniem. Gorzej poszlo mu wprowadzanie na wolny rynek mediow w 1990 r. "Obserwatora Wielkopolskiego", redagowanego wczesniej w podziemiu. Pismo padlo. Poza tym Dymarski za czasow prezesa Terleckiego dyrektorowal krotko - i bez sukcesow - programom informacyjnym w telewizji. Ostatnio zas dal sie poznac z dzialalnosci politycznej w srodowisku Ruchu dla Rzeczypospolitej. Andrzej Zarebski (lat 36) zaangazowal sie w dzialalnosc opozycyjna juz w roku 1978, a w 1981 r. redagowal Serwis Informacyjny KK NSZZ "Solidarnosc". Wlaczenie sie w latach 80 w dzialalnosc gdanskich liberalow zaowocowalo posada rzecznika prasowego rzadu J.K. Bieleckiego. Jego zwiazek z mediami to wspolpraca z gdanska telewizja, "Tygodnikiem Solidarnosc" oraz prowadzenie cyklu programow "Goscie Andrzeja Zarebskiego" zrealizowanego w telewizji warszawskiej. Zadnych zwiazkow z mediami nie rejestruje zyciorys desygnowanego przez Senat na wniosek ZChN-u Jana Szafranca - wykladowcy bialostockiej Akademii Medycznej i Seminarium Duchownego, bylego czlonka Prymasowskiej Rady Spolecznej i przewodniczacego Biskupiej Rady Spolecznej w Bialymstoku. Senator znany jest raczej jako dzialacz ruchu na rzecz upowszechniania idei zdrowia psychicznego. W Sejmie natomiast dal sie poznac jako pogromca "Kazika", autora piosenki "Jeszcze Polska", ktora senator - na uzytek prokuratora - odczytal jako parodie polskiego hymnu. Trudno sie wiec dziwic, ze wniosek ZChN-u zawieral rekomendacje: `Akcentujemy w szczegolny sposob kompetencje senatora Szafranca do reprezentowania interesow odbiorcow radiofonii i telewizji (...)'. W skladzie rady znalezli sie rowniez profesjonalni redaktorzy, Marek Maciej Siwiec z SLD (l. 38), z wyksztalcenia fizyk i dziennikarz, od 1984 r. wspolpracownik, a nastepnie redaktor naczelny niemal nie znanego wtedy w srodowisku dwutygodnika "Student", a takze szef zespolu "ITD" od 1987 r. czyli w schylkowej fazie istnienia pisma. W roku 1990 Siwiec zorganizowal "Trybune", ktorej jakis czas przewodzil jako redaktor naczelny. Senator Ryszard Miazek z PSL-u ma jako dziennikarz doswiadczenie dlugie, choc jednostronne. Od dwudziestu lat specjalizuje sie w problematyce rolniczej; m.in. zajmowal stanowisko kierownika Redakcji Rolnej polskiego Radia oraz kierownika dzialu w miesieczniku "Wies Wspolczesna"; teraz szefuje kwartalnikowi "Wies i Panstwo". W zyciu politycznym wyplynal na krotko jako rzecznik prasowy ekipy premiera Pawlaka. Najlepiej przygotowanym zawodowo czlonkiem rady jest niewatpliwie Boleslaw Sulik (l. 64), ktory dopiero od dwoch lat mieszka w Polsce na stale. Wyemigrowal w 1946 r., potem ukonczyl ekonomie na uniwersytecie w Cambridge i kurs rezyserii filmowej w Londynie. Wiele lat wspolpracowal z BBC, byl takze rezyserem w brytyjskiej telewizji. Sulik zajmowal sie rowniez powazna publicystyka na lamach pism emigracyjnych. Niedawno na zlecenie BBC nakrecil film "W Solidarnosci", ktory wywolal protesty Belwederu. Czlonkowie rady, pytani na krotko po wyborze o koncepcje swej pracy, zdradzali dosc rozbiezne pomysly. Prezes Markiewicz podkreslal w telewizji, ze na poczatek najchetniej zajalby sie szukaniem lokalu i srodkow finansowych na place dla czlonkow rady. Andrzej Zarebski chce pogodzic zapis o `wartosciach' z przestrzeganiem wolnosci slowa, a Jan Szafraniec wskazal na fakt, ze telewizja ciagle emituje programy nie respektujace dobrych obyczajow ani wartosci chrzescijanskich. Ryszard Miazek obiecuje sie zajac upowszechnieniem poprzez telewizje kultury ludowej. Tymczasem w Sejmie mowi sie powszechnie, ze czlonkowie rady odloza na bok wszystkie te sprawy, kiedy tylko trzeba bedzie, w ramach zblizajacych sie wyborow, zadbac o miejsce na antenie dla wlasnej partii. Wieslaw Kot -------------------------------------------------------------------- [Trzy grosze gonca dyzurnego. Uprzejmie prosze Czytelnikow, aby nie tracili czasu na proby zrozumienia tego balaganu. Tak ma byc. Ja sie tez zgadzam z Kazimierzem Kutzem, ale nie `niestety', tylko `na szczescie'. I mam nadzieje, ze rada uzmyslowi wszystkim Polakom paranoidalnosc tego przedsiewziecia, ktore ma `byc odpowiedzialne za wszystko co w eterze'. Znaczy sie, lepiej niz cenzura, bo `thought police'? To nie tworcy maja byc odpowiedzialni? Nie publicznosc, ktora to kupuje, albo nie? Ktos chcial "Rade Autorytetow"? Wyobrazacie sobie Wajde czy Letowska zajmujaca stanowisko w sprawie piatkowej emisji programu, w ktorym ktos pozeral kielbase? To niech to juz robi Szafraniec z Benderem. Wyobrazacie sobie `bezstronna interpretacje zapisu o wartosciach'?? Pan Wieslaw Kot ma zacne intencje, ale zbzikowal. "Rade Fachowcow"?? - o kompetencjach technicznych, wtedy, gdy wszelkie problemy koncesji, wspolpracy z zagranica itp. beda regulowane, tak jak dotychczas, wylacznie szmalem, koneksjami politycznymi, kanapa i brutalna chucpa? Troche szkoda. Maciej Ilowiecki byl jednym z najbardziej utalentowa- nych popularyzatorow nauki w prasie. Dymarski mial troche talentu. Zarebski jest ciagle `mlodym gniewnym', pelnym zapalu i optymizmu. Sulik rzeczywiscie jest fachowcem i jest ponad drobnymi klikami politycznymi, co by nie sadzic o jego potwornie gorzkim filmie o "Solidarnosci". I teraz albo nie zrobia juz nic, albo sie zblaznia. Mozna tylko miec nadzieje, ze Markiewicz zapewni im wlasciwy zarobek. I tu wlasnie widac geniusz prezydenta, ktory go mianowal prezesem rady nie baczac na straszne krzyki wokol i wypominanie jakichs starych grzeszkow. Bo Markiewicz, niezaleznie od tych niejasnych grzeszkow, jest raczej anty-ideologiczny, slyszalem go pare razy w Sejmie. On wie, ze chlebus dla rady przede wszystkim, i to jest podstawowe!!! Serio, bez zadnego cynizmu! W przeciwnym wypadku rada bedzie zdobywala pieniadze gdzie indziej, promujac jednych tworcow, sekujac innych, mniej szczodrych. Duzo szczescia zyczy kominiarz. J.K_uk] ------------------------------------------------------------------- [Maly dodatek od listonosza dyz. "Donosy" z 29.04.1993 podaja: `Rada Radiofonii i Telewizji ukonstytuowala sie. Czlonkowie mianowani przez prezydenta wciaz nie maja rzadowej kontrasygnaty - lista nie zostala przedstawiona premier Suchockiej do podpisu. Tylko rzecznik prezydenta uwaza, ze wszystko jest w porzadku. Na inauguracyjnym posiedzeniu nie bylo ani prezydenta, ani pani premier (choc mieli byc). Rada przygotowala plan zakupow na potrzeby swojej dzialalnosci i narzeka na rzad, ze jeszcze nie dal jej pieniedzy. Planowane wydatki (30 Gzl) obejmuja m.in. 9 samochodow po 600 Mzl (sic!) i 11 po 300 Mzl.' J.K-ek] ________________________________________________________________________ Jurek Karczmarczuk z cyklu: kacik kulinarny SZLACHETNA ZGNILIZNA ==================== Wlasciwie, to dzisiejszy odcinek nalezy nie tyle do sfery dzialan i doswiadczen kulinarnych i cielesnych, ile jest wzbogacona relacja z pewnej mojej przygody intelektualnej. Dedykuje ten tekst Ani Romanowskiej. Tytul felietonu nie ma w sobie nic ani z perwersji ani z sarkazmu; tu bedzie o prawdziwie szlachetnej zgniliznie. Tekst jest nieprawdopodobnie dlugi i wyjatkowo powazny. Czy wiecie co to jest Chateau-Yquem? To jest nazwa i miejsce produkcji pewnego wyjatkowo czcigodnego francuskiego wina. Wsrod licznych bialych win francuskich istnieje wyrozniona kategoria win `moelleux'. Kremowo-zoltawe, do lekko pomaranczowawych w kolorze, wina te sa slodkawe i lagodne. Spozywane glownie przy deserach, ale oczywiscie nie tylko. Sprzedawane sa w butelkach typu bordeaux, z wyraznie zaznaczona nad ramionami butelki szyjka, a szklo winno byc przezroczyste, bezbarwne, aby kolor a takze gestosc plynu i charakter spieniania sie przy potrzasaniu butelka mogly byc nalezycie docenione przez znawce. Mamy standardowe biale Bordeaux, Montbazillac, Loupiac, mamy Coteaux du Layon, niegdys slawne, ostatnio malo znane, mamy wina od 15 do 60 frankow za butelke, ale to wszystko dla plebsu (znaczy sie dla mnie). Wkrotce po przyjezdzie do Francji zaprosilismy moich znajomych z pracy, na przystawke podalem ostrygi, a do tego Loupiaca. Zebyscie widzieli ich miny: niewyrazne, z mieszanka kpiny i wspolczucia... Jak to: do ostryg takie slodkawe wino. No tak, czlowieczek przyjechal z kraju, gdzie pija co innego... Ale, dziwna sprawa, poszly trzy butelki i dolewali sobie zdrowo. A dwa lata pozniej wyczytalem w jakiejs zacnej ksiazczynie, ze tak kiedys nalezalo, ale potem mafia burgundzko-szampanska zaczela lansowac swoje biale wytrawne i obrzydzili tamte. Wiec gdy ktos Wam powie, ze do jakiejs potrawy nalezy *obowiazkowo* to i to, to popatrzcie na czlowieka z gory. Biedak nie ma klasy. Podawane w ksiegach kucharskich propozycje nalezy traktowac jako zrodlo inspiracji. A inspiracja nie zaszkodzi nawet plebsowi. Dla ludzi z rodowodem mamy Sauternes. Nie powiem Wam, ile to kosztuje. Sauternes, prosze Panstwa, to jest to, a nawet jeszcze wiecej. To jest Slonce w butelce! Pilem je kiedys w knajpie (chyba nie musze dodawac, ze nie ja placilem; fundujacy dobrodziej zreszta tez nie, byl to obiad sluzbowy, a obciazona zostala Instytucja, mianowicie Komisariat Energii Atomowej, dobrze im tak...), ale to bylo marnowanie wina i naszych podniebien! Naprawde, to *raz w zyciu* mialem przyjemnosc pic Sauternes, Chateau- Yquem we wlasciwym kontekscie kulturowym. Otoz do grona moich znajomych nalezy pewna pani adwokat, Brigitte Stefani. Rodzina od dawna w Normandii, ale patrzac na jej nazwisko nie macie zadnych watpliwosci: jest to stara rodzina korsykanska. Przesiedlili sie za Napoleona. Niedaleko Rugles, w przysiolku Hameau Herponcey maja dworek. Ba, dworzysko! Olbrzymi budynek, wejscie wspanialymi schodami jeszcze trzy lata temu ozdabialy dwa olbrzymie brazowe posagi ryczacych lwow, ale juz ich nie ma, bo ktos w nocy je ukradl. Zlodzieje musieli przyjechac batalionem wojska i ciezkim sprzetem strategicznym, ale we wsi nikt nic nie widzial. Herponcey stoi wlasciwie puste; uzywane jest przez wakacje i dla spotkan rodzinnych rodu Stefani. Przynaleznosci i ziemia zostaly dawno wydzierzawione. Bylismy tam na wiekszym spotkaniu rodziny i znajomych, i Bruno, brat Brigitte, ktory rzadzi Piwnica, wyciagnal pare omszalych butelek. Zaczac trzeba, ze ta Piwnica miesci sie w lochu, do ktorego dynamitem sie trudno dobrac. Drzwi pancerne, system alarmowy z autonomicznym zasilaniem obudzi cala wies (chyba, ze to beda ci sami od lwow). Specjalny system wentylacyjno-termostatyczny kosztowal pewnie moj roczny zarobek. I odrobina Sauternes byla jako aperitif, solo, a potem druga odrobina pod koniec obiadu. Bardzo korzystnie pasuje do szlachetnych serow plesniowych, np. do Rocquefort'a. Do tej pory na ogol pijalem do serow czerwone wino, rzadziej biale wytrawne. Sadzilem, ze garbniki, ze `nerwowosc' wina to cos istotnego dla wlasciwej Integracji Smakow. Okazuje sie, ze mozna inaczej, byle ser tez byl szlachetny i mial swoja ostrosc. Np. lagodniejszy niz Rocquefort ser plesniowy zwany Fourme d'Ambert wymaga ostrzejszego wina. Brunowego picia bylo nieduzo, to trzeba bylo wachac, mlaskac i celebrowac wywracajac oczami. Taki rytual, a jak Wam sie nie podoba, to nie bierzcie w nim udzialu i juz! Bruno opowiedzial nam pare wznioslych historyjek o swojej piwnicy i o Sauternes. Wiem, ze najlepsze jest po 8 latach lezakowania, no, od 6 do 10. Potem jeszcze cos doczytalem, ale ciagle czuje sie niedoinformowany. Wiec, gdy pare dni temu w jednej mojej ulubionej ksiegarni z tanimi ksiazkami znalazlem ksiazke pt. "Chateau Yquem", to rzucilem sie na nia jak spragniony lew i po przekartkowaniu stwierdzilem, ze jest znakomita. Jest i o Szlachetnej Zgniliznie i o zarazach z zeszlego wieku (wg. autora filoksera przyszla jednak z Ameryki) i o Okazjach do Picia. Tylko calosc kosztowala 200 frankow! Oburzylem sie potwornie, ksiazki w tej ksiegarni sa na ogol piec razy tansze. Moja bezbledna i czysciutka francuszczyzna prosto z Zabrza (juz niedlugo pewnie znowu Hindenburg) wrzasnalem na pania: - Jak tak mozna!, kartki poklejone, papier byle jaki, jakosc kolorowego druku chyba bulgarska, jest twarda okladka, ale obwoluta gdzies zginela, w ogole zdzierstwo i granda! Glosno to powiedzialem i ludzie w ksiegarni zaczeli sie na nas patrzec. Pani spojrzala na mnie czujnie, usmiechnela sie, ale jakos krzywo, sprawdzila w swoich papierach, ze cena rzeczywiscie taka, rozlozyla rece i powiedziala: - Alez, monsieur, czego pan chce, *przeciez to jest Chateau Yquem*!!? Zamurowalo mnie, bo miala racje... Coz bylo robic. Oswiadczylem butnie: - Ten rocznik mi nie odpowiada! I wyszedlem. Tak wiec to co wiem, to wiem. Region Sauternes znajduje sie na poludniowy wschod od Bordeaux, nieco na polnoc od Graves. Chateau Yquem jest na polnocy regionu. Zajmuje ok 170 hektarow, z czego 100 to winnice. Bylo to kiedys angielskie, ale w pietnastym wieku, za Karola VII, przeszlo w rece francuskie i od tej pory uwazane jest za znane. (A kto to byli ci Anglicy?) Wino tam bylo zawsze, Pan pilnowal. Aktualny Pan to hrabia Lur-Salures z rodziny wzenionej w te posiadlosc w 1785. Poprzednio panowala tam szlachta z rodu Sauvage (sliczne!). Wino wspolczesnych gatunkow produkuje sie z grubsza od 1830 roku. Uznane na calym swiecie od dawna. Bylo w pierwszej piwniczce niejakiego Jerzego Waszyngtona (wtedy jeszcze w tej Ameryce mieli Smak). Ulubione przez carow rosyjskich, az do Josipa Wisarionowicza Pierwszego wlacznie, ktory nawet wyprosil od Francuzow szczepy, ale nic to nie dalo. Filoksera przyszla, ale jakos szlo jej mizernie i sporo starych szczepow ocalalo. Potem jednak zaczeto mieszac winorosl ze szczepami na tych kalifornijskich korzonkach, tym niemniej mozna mowic o pewnej ciaglosci, a wedlug dokumentow, wino zachowalo przez koniec zeszlego wieku swoj charakter niezmieniony. Sauternes jest winem slodkim i mocnym. Ale to nie tak, ze robi sie to po prostu z bardzo dojrzalych i podsuszonych winogron. Gwozdziem jest tutaj *szlachetna zgnilizna* (pourriture noble), czyli grzybek botrytis cinerea, ktory zakaza winogrona i czesciowo je fermentuje, a raczej antyfermentuje jeszcze na krzaku. Zakazenie winno nastapic, gdy grona sa juz dojrzale, ciezkie, miodowe. Najpierw czerwonawe i brunatne plamy, potem marszczaca sie skorka, a w koncu calosc wyglada tak obrzydliwie, ze sie na to patrzec nie da. Zgnilizna! Pomarszczone grona, wykwity na powierzchni, a w srodku zaraza szaleje. Pozarla czesc cukru, ale nieduzo. Pozarla natomiast takze czesc kwasu winowego! Tworzy sie gliceryna, dekstryna, inne wielocukry. Skorka staje sie przepuszczajaca i grono podsycha, procent cukru bardzo rosnie. Zadomowiony botrytis zapobiega zakazeniu przez inne mikroorganizmy. Potem spowalnia fermentacje, co pozwala osiagnac wyzsze stezenie alkoholu. Ale gdy zaraza napadnie na wingrona za wczesnie, to nieszczescie. Zniszczy skorke, uniemozliwi naturalne dojrzewanie, wpusci inne grzyby i bakterie i cala umowa na nic. Wiec trzeba uwazac, botrytis poniszczylo sporo plantacji i w wielu innych miejscach we Francji jest tepione ogniem. A w Yquem zbiera sie grona selektywnie. I nie jest to wino, a nektar. Plynne zloto, ktore, gdy zamknie sie oczy, przywoluje na mysl krajobraz poludnia Francji, kojarzy sie z miodem, z orzechami, z delikatnym wietrzykiem z cytrusowego gaju, z odblaskami slonca od wody na pniach drzew w nadmorskiej alei platanowej. Od razu czlowiek czuje sie lepszy, pelen braterstwa, solidarnosci i tolerancji. Albo nie. Ale po co to bylo pic? Dla zoladka? Bezsens. Wlasciwe zrozumienie kultury wina we Francji zupelnie nie polega na tym, ze zna sie roczniki i potrafi sie buzia w ciup i rzucic sloganem w rodzaju: `do tego udzca, to Macon '84 ujdzie'. Tu chodzi o dobrowolne, szczere i inteligentne podporzadkowanie sie pewnemu rytualowi towarzyskiemu, o wspolna prace nad atmosfera przy stole, o pewna poetyke. Wolno i bzdure o pitym winie powiedziec, byle ta bzdura byla sympatyczna. Nie kazdy jest urodzonym poeta i tu nie chodzi o forme, a o odczucia, o ich szczerosc i spontanicznosc. I nalezy pamietac, ze z wspolbiesiadnikami zdarza sie pozniej pracowac, kontaktowac na stopie sluzbowej, administracyjnej, czy neutralnej. I jesli wtedy okaze sie, ze poetyka przy stole to jedno, a wulgarnosc, brutalnosc, itp. poza stolem to drugie, to drugi raz do stolu nie zaprosza, mimo, ze czlowiek obyty i odroznia Montrachet od Jurancon. Ciag dalszy nastapi na wyrazne zyczenie. Jurek Karczmarczuk _______________________________________________________________________ Krzysiek Nowak List do red.: AMERYKANSCY LEKARZE =================== Jak sie grupa Naszych zbierze przy herbatce na imieninkach u Cioci, najczesciej prawi o tym, co kogo gdzie strzyka - o szpitalach mozna godzinami. Amerykanscy lekarze - wiadomo, w skalpelu najbieglejsi, tna i szyja jak trza. Ale z podejsciem do czlowieka, to bywa roznie. Panu Haftkowi ["Spojrzenia" nr 72] zachorowala zona; rachunki do domu przyszly, cos tam ubezpieczalnia pokryje, cos tam sie wysupla, cos sie wynegocjuje, cos sie umorzy. Ja opisze w skrocie, co przydarzylo sie mojej kolezance. Ludzie czasami maja sie lepiej, czasami gorzej, czasami calkiem zle. I jak ktos sie ma calkiem zle, to nazywa sie to depresja. Kolezanka konczy studia, jest w dlugach po uszy, pracy nie moze znalezc. Niezly podklad pod depresje. Jak sie tak czlowiek nad swoja sytuacja glebiej zastanowi, to wpadnie w jeszcze czarniejsze mysli. A jak juz te mysli czlowieka opetaja i zaczynaja dusic, to probuje sie to zwalczyc farmakologicznie. Nerwosolka tutaj nie produkuja, bellargotu tez nie. Latwo zaladowac w siebie jakies swinstwo sprzedawane w tutejszej aptece, zaraz obok czekoladek. A i czekoladkami sie przejesc mozna. Przejadlszy sie, kolezanka udala sie do doktora. Doktor opukal, ostukal, nie za bardzo wysluchal, bo to przeciez zajmuje czas, a placa im od sztuki. A to, ze ktos widzi podwojnie, to niestety jeszcze nie powod, zeby dwa razy tyle kazac mu zaplacic. Ale o depresji pan doktor wysluchal i, jak uslyszal od zalacej sie istotki, ze ma czarne mysli, i czasami sa to mysli o wyskoczeniu z okna, to cos mu sie w glowce otworzylo i skierowal momentalnie na psychiatrie. Zabrali kobiete, zapakowali do lozka, zaaplikowali jakiegos ichniejszego nerwosolka i wzieli pod obserwacje. Poobserwowali kilka dni i puscili do domu. Pobyt dostarczyl niezwyklych wrazen, bo ktos obok na sali pogryzl lekarza, za co wyladowal w miekkiej izolatce i wyl tak potwornie, ze nijak zrelaksowac sie nie bylo mozna. Ogolnie atmosfera na oddziale jakos odpoczynkowi nie sluzy. Ale nic, potrzymali, puscili, zalecili sie nie denerwowac i zaraz przyslali rachunek. Wiadomo, ubezpieczalnie cos tam pokrywaja, cos nie (z reguly 80-20), ale problemy psychiatryczne sa jednym z tych drobnym druczkiem napisanych wyjatkow. Wiec do dwudziestu tysiecy dlugu za cztery lata studiow dopisalo sie nastepne kilka tysiecy za pare dni w szpitalu. Kolezanka zadzwonila, aby sie pozegnac. Mowi, ze chyba jednak teraz skoczy z tego okna. Wiem, ze nie zartuje. Ot pomoc psychiatrow. Coz, Ameryka od tylu wyglada tez ciekawie. A na koniec kilka rad: jak biora do szpitala i kaza cos podpisac, to podpisac, ale zaznaczyc gwiazdke i pod spodem drobnym druczkem napisac, ze tylko sie godzi na to, co ubezpieczalnia pokrywa. A jak juz czlowiek lekarzowi zalega, i nie ma za bardzo z czego zaplacic, to nie placic. Lekarz sam sie rachunkami nie zajmuje. Oddaje ta dzialke firmie - taka firma dostaje procent od tego, co zedrze. Jak czlowiek nie placi, to moga na niego wyslac komornika, zaciagnac do sadu, ale to tez kosztuje, i do tego jest potwornie klopotliwe. Latwiej machnac reka i umorzyc te kilkaset zlotych. Ale jak sie klient odzywa, placi czesc, prosi ... wowczas sie wlasnie z tym do sadu idzie, bo widac, ze ma jakies wyrzuty sumienia, wiec wieksza szansa, ze sie z niego ostatni grosz wydusi. Krzysiek Nowak _________________________________________________________________________ Dariusz Czarkowski List do red.: O OGORKU NA POWAZNIE ==================== Odnioslem wrazenie, ze niezlego, zwlaszcza jesli chodzi o tematy wspolczesne, satyryka M. Ogorka zawiodla znajomosc historii lub wyczucie dobrego smaku (albo jedno i drugie). Chodzi mi o fragment satyry "Matka-Polka" ("Spojrzenia" nr 72) poswiecony krolowej Jadwidze. Poniewaz obawiam sie, ze wiecej ludzi czyta Ogorka niz podreczniki do historii, nadsylam ponizszy list prostujacy skrzywiony obrazek. Mijajace sie z faktami historycznymi dowcipkowanie Michala Ogorka na temat krolowej Jadwigi spowodowalo, ze siegnalem do zrodel, a konkretnie do "Historii Polski" Oscara Haleckiego (Nowy Jork, 1976), oraz do swej pamieci. A oto co tam znalazlem. W 1384 roku, w czternascie lat po smierci Kazimierza Wielkiego, przybyla do Polski Jadwiga d'Anjou, najmlodsza corka krola Wegier Ludwika i cioteczna wnuczka ostatniego Piasta. W tym samym roku jedenastoletnia ksiezniczka zostala koronowana na *krola* Polski. W obliczu zagrozenia krzyzackiego, polscy wielmoze przeznaczyli Jadwidze na meza, a sobie na przyszlego krola, litewskiego ksiecia Jagielle. Na nic zdaly sie poczatkowe protesty Jadwigi zareczonej uprzednio z Wilhelmem Habsburgiem, synem ksiecia austriackiego Leopolda III. Nie pomogla rowniez rycerska postawa narzeczonego, ktory sciagnal w 1385 r. pod Krakow, by uwolnic swa wybranke od koniecznosci poslubienia `barbarzyncy'. Polacy nie pozwolili Wilhelmowi wjechac do Krakowa. Austriackie ksiazatko bylo zbyt slabe, by istotnie wzmocnic polskie panstwo i do tego bylo Niemcem. W miedzyczasie podpisano juz uklad w Krewie dajacy podstawy unii polsko-litewskiej, a i Jadwiga powoli dawala sie przekonac do swej wielkiej historycznej roli. Po osiagnieciu przez mlodziutka krolowa legalnego do zamazpojscia wieku dwunastu lat, do Krakowa zjechal Jagiello i 18 lutego 1386 roku odbyl sie jego chrzest z nadaniem imienia Wladyslawa, nastepnie slub krolewskiej mlodej pary i koronacja Wladyslawa na krola Polski. W rok pozniej Wladyslaw Jagiello ustanawia chrzescijanstwo oficjalna religia na Litwie odbierajac tym samym Zakonowi Krzyzackiemu prawne podstawy do krucjat. Jadwiga w tym czasie przywraca Polsce rejony Lwowa i Halicza, w ktorych jej ojciec ustanowil wegierskich rzadcow. Wkrotce wojewoda moldawski sklada hold nowopowstalemu poteznemu panstwu. Przyczyna klopotow w pierwszym okresie istnienia unii polsko-litewskiej byly wielkoksiazece aspiracje kuzyna Jagielly Witolda i jednoczesnie niechec krola Polski do przekazania wladzy popularnemu na Litwie Witoldowi. Jadwiga odegrala duza role w doprowadzeniu do ugody miedzy obydwoma ambitnymi przywodcami. Spotkanie krolewskiej pary i Witolda w 1392 roku w Ostrowie Mazowieckim zaowocowalo wyrwaniem tego ostatniego spod wplywow Zakonu i rozpoczelo ponad trzydziestoletnia scisla wspolprace kuzynow. Jadwiga dzialala jako wspolrzadca zarowno na polu politycznym jak i organizacji panstwa. W 1397 roku osobiscie spotkala sie z Wielkim Mistrzem krzyzackim w sprawie Ziemi Dobrzynskiej, co zapobieglo konfliktowi zbrojnemu, do ktorego Polska nie byla jeszcze gotowa. Jednoczesnie podjela starania o odrestaurowanie zalozonego w 1364 roku Uniwersytetu Krakowskiego. Wzorem miala byc paryska Sorbona. Koniec XIV wieku przyniosl radosna nowine w prywatnym zyciu krolewskiej pary. Krolowa spodziewa sie potomka. Niestety, jedyne dziecko Jadwigi umiera zaraz po urodzeniu, a wkrotce poporodowe komplikacje doprowadzaja do smierci matki. Doczesne szczatki tej wybitnej srednowiecznej kobiety spoczywaja w Katedrze Wawelskiej. Rok po smierci krolowej, w 1400 roku, otworzyla ponownie swe podwoje uczelnia znana dzis jako Uniwersytet Jagiellonski. Dariusz Czarkowski ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": krzystek@u.washington.edu (Jurek Krzystek) zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek) karczma@univ-caen.fr (Jurek Karczmarczuk) bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) stale wspolpracuje: cieslak@ddagsi5.bitnet (Maciek Cieslak) Copyright (C) by Mirek Bielewicz 1993. Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP i gopher, adres: (128.32.162.54), directory: /pub/polish/publications/Spojrzenia. ____________________________koniec numeru 73____________________________