______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 23.04.1993 ISSN 1067-4020 nr 72 ________________________________________________________________________ W numerze: Jurek Karczmarczuk - Dymy Jan Latus - Amerykanin w Warszawie Jaroslaw Haftek - Szpital po amerykansku Andrzej Marecki - O religijnosci Japonczykow i nie tylko... Boleslaw Jedynak - Dobrymi checiami i `muzyczne pieklo' jest wybrukowane Michal Ogorek - Matka-Polka List do redakcji ________________________________________________________________________ [Od Red. dyz.: Rozpoczynamy dzisiejszy numer okolicznosciowym w tym tygodniu materialem na temat obchodow 50 rocznicy powstania w Getcie Warszawskim. Pozostale teksty maja prawdziwie miedzynarodowy charakter: Amerykanin polskiego pochodzenia z wizyta w Warszawie, Polak w Stanach Zjednoczonych w zetknieciu z tamtejsza sluzba zdrowia, religijnosc Japonczykow, polska orkiestra na tournee w U.S.A i w Kanadzie, poczet Matek-Polek, material z okazji obchodzonego w niektorych krajach Dnia Matki, dla odmiany satyryczny, i na koncu list od Czytelnika z moralem `co kraj to obyczaj'. M.B_cz] ________________________________________________________________________ Jurek Karczmarczuk DYMY ==== W niedziele 18 kwietnia wieczorem niekomercjalny program TV "ARTE", prowadzony wspolnie przez Telewizje niemiecka i francuska, poswiecil caly pieciogodzinny blok rocznicy powstania w Getcie Warszawskim. Byly wywiady, dokumenty, muzyka. A zaczelo sie rzeczowo: w Polsce bedzie obchodzona rocznica 50-lecia powstania, Polacy wreszcie po 50 latach zapomnienia i milczenia raczyli sobie przypomniec. Beda w Polsce uroczystosci. Polacy probuja sobie `racheter une conduite', znaczy sie, odkupic sie, dosc tanio zreszta. I mnie sie tez zaczynalo nagle cos przypominac. Np. ze tablica w holdzie bohaterom getta stanela w Warszawie w kwietniu 1948. I ze Stroop, ktory dowodzil akcja hitlerowcow przeciwko gettu, zostal aresztowany przez aliantow i skazany na smierc, oczywiscie i zasluzenie, za... zabicie jakichs jencow alianckich, lotnikow chyba, w Grecji. Polska zazadala ekstradycji i w marcu 1952 wykonano na nim wyrok jako na kacie getta. Dziwne, ale podstawowe dane dotyczace Getta Warszawskiego pamietam jeszcze z liceum w Chrzanowie: obszar zamkniety w prostakacie niespelna 2 na 3 kilometry, troche ponad 300 hektarow powierzchni. W szczycie zgrupowano tam prawie 600 000 ludzi. Zageszczenie bylo potworne, ponad 6 osob w jednym pokoju, a w pewnym momencie dochodzilo do 12! Getto bylo podzielone na dwie rozlaczne czesci, polaczone drewnianym mostem przechodzacym nad ulica Chlodna, zostawiona przez Niemcow jako strategiczna arteria. Pierwsze pociagi do Treblinki zaczynaja jezdzic w lipcu 1942, do 10000 osob dziennie jedzie na smierc. Przecietna stawka zywnosciowa wynosila ok. poltora funta chleba na tydzien. Gdy w przeddzien Paschy Zydzi chwycili za bron, w getcie bylo juz tylko ok. 60000 ludzi. Powstancow bylo w zasadzie kilkuset: dwadziescia pare grup, liczacych po kilkanascie osob. Kazda grupa zbrojna `A' miala w odwodzie oddzial wspomagajacy `B', bez broni, ktorej nie stalo... Zajmowali sie aprowizacja, lacznoscia itp. Wytrzymali prawie miesiac, a i pozniej wsrod dymow i zgliszcz znajdowano niedobitkow... Dziwne, ale mimo znanego polskiego antysemityzmu, cywilizacyjnego przestepstwa, jakim byl u nas rok 1968, to w Polsce poznalem nazwiska Mordechaja Anielewicza, Izaka Cukermana, a takze nazwisko Czerniakowa, ktory zostal zmuszony do zalozenia `Judenrat' i do rozpoczecia waznej dla hitlerowcow strony administracyjnej `przedsiewziecia', i ktory pozniej popelnil samobojstwo. Pamiec mojej rodziny nie zawiera niczego dotyczacego zwiazkow z Zydami, co jakos nie przeszkodzilo mi poznac za mlodu i inne nazwiska, np. Szmula Zygielbojma z organizacji Bund, ktory na prozno alarmowal w Londynie o tym, co sie dzieje w Polsce, a ktory tez popelnil samobojstwo - zagazowal sie. Do calej tej faktografii zbedni mi byli francuscy dziennikarze. Program byl bardziej nastawiony na impresje niz na faktografie, ale faktow tez bylo troche. I filmow. Bo slowa nie wystarcza. Nie wystarczylo wiec przypomnienie karuzeli z `Campo dei Fiori' Milosza. Byl zgrabny i niezwykle autentyczny montaz filmowy: tu powstancy zydowscy w grubych kurtkach i dym, a zaraz potem rozneglizowane dziewczyny opalajace sie gdzies (?? - strasznie zmienna musiala byc wtedy pogoda) na skarpie warszawskiej, tu strzaly i miotacze ognia, a tam skoczna muzyka w kabarecie, gdzie znowu te rozesmiane mlode dziewczyny w towarzystwie ubranych na ciemny kolor mundurowych niemieckich. Niestety adresu tego kabaretu nie podano. Slow piosenek, ani jezyka nie bylo slychac, jakies klopoty techniczne ze stara tasma. Wystepowali naoczni swiadkowie, miedzy innymi Marek Edelman. Odczytano tez troche tekstow anonimowych, wiec nie podano nazwiska osoby, ktora stwierdzila, ze Polacy nie pomogli w dozbrojeniu powstancow, mimo, ze ich arsenaly pekaly w szwach tak, ze nie wiedzieli sami, co robic z bronia i amunicja, a tlumaczyli sie, ze Londyn nie kazal. W pewnym momencie wydawalo sie, ze ktos z ekranu powiedzial slowo `Zegota', ale w tlumaczeniu (z hebrajskiego) nic wiecej na ten temat nie wspomniano. Wypowiedz Marka Edelmana byla nader krotka i nijaka. Poniewaz Edelman wypowiadal sie juz wielokrotnie przy roznych okazjach na temat wspolpracy - mizernej, ale realnej - polskiej partyzantki z powstancami zydowskimi, oraz na temat stanowiska Londynu, wiec pewnie dziennikarze montujacy program stwierdzili, ze sa to banaly nie warte wspominania i powycinali, bo nie pasowalo do nastroju. Dla nastroju pokazano pare dramatycznych scen zbiorowych z zycia Warszawy pod okupacja, ale to pewnie moje zludzenie, ze to byly fragmenty "Ulicy Granicznej", oraz "Zakazanych Piosenek". Wszak Polacy niczego nie pamietaja. Zapomnieli o swoich szmalcownikach i o pogromie kieleckim. Zapomnieli tak dobrze, ze gdy ktos usiluje cos jednak przypomniec, np. tworzac film o Korczaku, wtedy Lanzmann publicznie oswiadcza, ze jest to kolejny dowod antysemityzmu, a jedno z czasopism tutejszych organizuje dyskusje pt. `Czy Polacy maja w ogole prawo mowic i pisac o Zydach'. Bierze w tej dyskusji prasowej udzial Alain Finkielkraut, ktory jest umiarkowany i mityguje. Jego wniosek jest taki, ze wbrew ewidentnym pozorom, mimo wszystko jednak, nie wszyscy Polacy to skonczone swinie. Wspominam go, bo Finkielkraut byl gospodarzem tego wieczoru telewizyjnego. Znakomicie przygotowany i bardzo godny. W programie nawet w pewnym momencie mimochodem wspomniano, ze *kilku* Zydow sie uratowalo dzieki polskim rodzinom i *kilka* rodzin zaplacilo tez za to zyciem. Ale to bylo na marginesie, gdyz program byl jednak o getcie, o zyciu i smierci w nim. Niestety niewiele sie dowiedzialem faktow, ktorych nie znalem wczesniej. Podejrzewam, ze te kilka procent Francuzow, ktorzy w ogole ogladaje ARTE, tez nie, zwlaszcza, ze na innych programach szly dwa filmy jak gdyby alegorycznie dobrane: "Ghostbusters II", oraz "Nimitz - powrot do piekla", o lotniskowcu amerykanskim, ktory nagle sie znalazl wskutek zaburzen czasoprzestrzeni w czasie drugiej wojny swiatowej... Ale, mowiac o Amerykanach. 19 wieczorem w jednym z dziennikow TV stwierdzono ze zgroza, ze w USA jedna piata mlodych ludzi dopuszcza, ze holocaust byl fikcja i nie mial miejsca w takim zakresie, jak to sie przedstawia. Ok. 40 procent mlodziezy nie za bardzo wie, do czego sluzyly obozy koncentracyjne. Laureat pokojowej nagrody Nobla, zyjacy we Francji Eli Wiesel, byl tym zdruzgotany i dziennikarze francuscy bardzo sie tym przejeli, mieli strasznie zatroskane miny. Wiec nazajutrz, 20 rano poszedlem do duzej ksiegarni - gazeciarni w Caen i zaczalem przegladac tygodniki w rodzaju Le Nouvel Observateur, L'Expres, Point, Evenement du Jeudi itp. czasopisma tzw. opiniotworcze. Dzienniki zostawilem w spokoju, bo bylo jasne, ze tam niczego nie znajde. Ale i tygodniki mnie zawiodly. Ale po dluzszym czasie znalazlem w tylnym rzedzie siedemnastej polki egzemplarz niskonakladowego czasopisma popularno-naukowego "Historia". No i tam byl artykul o getcie. Ale tez niczego nowego sie nie dowiedzialem za wyjatkiem tego, ze autor wiedzial rozne rzeczy *skadinad*. Np. gdy zacytowal Stroopa stwierdzajacego, ze jego oddzialy radza sobie z Zydami i bandytami (polskimi), autor artykulu stwierdzil, ze Stroop grubo przesadzil z ta pomoca Polakow, zarowno w liczbie jak i znaczeniu. Potem zacytowal Findera meldujacego, ze partyzanci pomogli w przedostaniu sie kanalami 500 Zydom, i skomentowal to, ze zadne takie liczbowe dane nigdy nie zostaly przez nikogo potwierdzone. Nie jest jasne wiec, po co cytowal, ale wolno mu. W ogole w wolnym kraju duzo wolno. Mysle, ze czytelnicy nie sa zainteresowani moim odrecznym komentarzem vis-a-vis tematu, ktory mnie przerasta swoja tragedia i znaczeniem historycznym. Wiec go nie bedzie. Bedzie nauka. Pamietajcie drogie dziatki, ze gdy zdecydujecie sie w imie prawdy historycznej wskrzeszac obraz zgliszcz i pelznacych po nich dymow spalenizny, to dym ten moze was zapiec w oczy. Wtedy nalezy umiejetnie wachlowac tak, by dym ten poszedl w cudze, zwlaszcza takie, ktore i tak sa juz czerwone. Tak jest humanitarnie, bo tamtym dym juz bardziej nie zaszkodzi, a nam jego brak pozwoli glebiej oddychac. Jurek Karczmarczuk ________________________________________________________________________ ["Przekroj", 31.01.1993, przytoczyl Jacek Walicki] Jan Latus AMERYKANIN W WARSZAWIE ====================== Najwiekszym szokiem jest pierwszy przyjazd do Polski kapitalistycznej. Zamerykanizowany Polak cieszy sie jak dziecko z widoku kafejek z parada niemieckich i polskich piw, z reklam firmy Panasonic. Zachlystuje sie poczuciem, ze jego polski paszport pozwala mu wyjechac kazdego dnia do Wloch lub Anglii, a przedtem bez klopotu wymienic swoje zlotowki. Przytloczony wieloletnia walka o byt, mieszkaniem w nader skromnych warunkach (nade wszystko tyczy sie to Nowego Jorku), Polonus patrzy - nie bez scisnietego serca - jak jego rowiesnicy, koledzy z klasy i ze studiow, dobrze zyja. Jakie maja ladne marynarki, czyste, ciche mieszkania, jak potrafia cieszyc sie zyciem, spotykajac sie czesto z przyjaciolmi. Polak nie odmowi sobie zagranicznej wycieczki raz na rok. Polak, jesli cos kupuje, kupuje najczesciej towary nowe i dobrych firm. Wizyta w kilku prywatnych przedsiebiorstwach (ktorych wlascicielami nierzadko sa jego koledzy...) moze juz wywolac depresje: niemieckie meble, wloskie skorzane sofy, systemy komputerowe nowej generacji, telefony obowiazkowo firmy Panasonic i sekretarki - obowiazkowo ladne blondynki. Polonus raczony w takiej firmie kawa z ekspresu firmy Braun (dla goscia z Ameryki zawsze ma sie czas) slyszy z ust kolegi-prezesa firmy narzekania. Jest ciezko, panuje balagan, rzad nie zajmuje sie tym, czym trzeba; prezydent, Sejm - szkoda gadac. Ciagle nie ma normalnego systemu podatkowego, a otrzymanie kredytu graniczy z cudem. Jeszcze wiekszym cudem (jesli istnieje gradacja cudow) jest splacenie pozyczki z polskiego banku. A Polonus slucha. Slucha nie bez zawisci, bo on nigdy nie mial w domu ani w biurze mebli z litego drewna. Do glowy mu nigdy nie przyszlo, zeby kupic za zysk z firmy Mercedesa lub BMW. Cos mu sie nie zgadza: zyje w jednym z najbogatszych i najlepiej zorganizowanych krajow swiata. System podatkowy jest dopracowany, przyznawanie kredytow odbywa sie wedlug znanych zasad (choc nie jest bynajmniej proste). Polonus pracuje od switu do wieczora przez dlugie lata, czasem dziesiatki lat. Splaca domek z gipsowymi scianami, w ktorym mieszka od dziesieciu lat. Jezdzi kilkuletnim Buickiem, o ktorym wszyscy mowia: ale to dobry samochod! Jego koledzy z klasy, bynajmniej nie celujacy z matematyki, teraz rozpieraja sie w skorzanych sofach, prowadzac firmy w jednym z najbiedniejszych krajow w Europie w okresie silnej recesji i w okresie przejsciowym miedzy socjalizmem a kapitalizmem. Nie mial zatem racji? Bylo pozostac w Polsce? Moze wiec pozostanie teraz? Czyni aluzje, robi dobra mine do zlej gry... Owszem, przyjeliby go moze do pracy, ale na polskich warunkach: kilkaset dolarow miesiecznie, a ceny zywnosci i mieszkan - jak w Ameryce... [...] Ale przechadzka po okolicach dworca w Krakowie albo tez ulica Jana Pawla II (d. Juliana Marchlewskiego) w Warszawie przekonuje go, ze nie wszyscy rodacy - to zamozni biznesmeni. Na ulicach, wsrod luksusowych aut, ludzie chodza ubrani w szare podniszczone kurtki z ortalionu, polskie kobiety - to tzw. baby z siatami. Twarze maja umeczone i jakies zle takie, zaciete. Przysluchuje sie rozmowom posiadaczy szarych skafandrow: mowia o pieniadzach. Biznesy chcieliby prowadzic. Obok malolat w towarzystwie matki mowi o zaletach Mercedesa 600 SEL. Pewnie nie skonczyl jeszcze technikum. W Stanach Zjednoczonych wiedzialby, ze samochod taki jest poza zasiegiem jego mozliwosci (chyba ze zajalby sie handlem narkotykami albo tez poswiecil 20 lat na studia i prace). Mlody Polak, obywatel biednego kraju, widzi szybkie fortuny - nierzadko jego rowiesnikow. Wie, ze do Mercedesa 600 SEL nie dochodzi sie oszczednoscia i praca. No, ale Mercedesa trzeba przeciez w Polsce miec. Byc moze ten mlody czlowiek za kilka lat zdecyduje sie na wyjazd do Stanow Zjednoczonych. Nowy dla Polski zapach pieniedzy, unoszacy sie zwlaszcza nad duzymi miastami, moze zrazic czlowieka probujacego odszukac w kraju to, co bylo jego niezaprzeczalna przewaga nad zachodnim swiatem: ludzie mieli dla siebie czas, tempo zycia bylo spowolnione, ksiazka, dobra sztuka w teatrze i refleksja nad nimi zajmowaly wazna czesc zycia. Obecnie, choc repertuar w polskich salach koncertowych jest nie najgorszy, choc w telewizji pokazywano slynny koncert `trzech tenorow', ma sie dojmujace poczucie, ze jest to marginalium zycia spolecznego. Do filharmonii chodza emeryci i idealistyczni licealisci. Reszta polskiej elity (ktora staje sie tozsama z elita pieniadza) chodzi na bankiet z okazji pierwszego numeru "Playboya", kupuja pisma "Sukces", "Auto-sukces", "Bankier", "Businessman" itd. Nowa elite stanowia wychwalani zewszad za przedsiebiorczosc mlodzi przedsiebiorcy. Nosza fiolkowe marynarki, umowy podpisuja piorem "Pelikan". [...] Polonus wyjezdza. Niczym nie zaimponowal rodzinie w Polsce, nie utwierdzil sie w przekonaniu, ze dobrze zrobil, emigrujac. Cos go w tej Polsce draznilo - choc z obfitosci piwa cieszy sie jak niemowle (jak niemieckie niemowle raczej) i z powszechnej dostepnosci zegarkow "Citizen", a takze "Patek Phillipe". Napotkal nie znane z poprzednich pobytow w Polsce napiecie, intensywnosc zycia obracajacego sie wokol kariery. I choc zna to z Ameryki, zna takze z tego kontynentu wielkich przestrzeni poczucie luzu, powierzchownej, ale pomagajacej zyc uprzejmosci. Zna stamtad szacunek do pracy i jej owocow, nawet jesli plasuja sie nisko w snobistycznym rankingu dobr. Wraca wiec Polonus do swojego domu z gipsowych scian. Wraca skolowany - na szczescie w samolocie podali alkohol. Do Polski przyjedzie znawu juz za rok. Jak zawsze. Jan Latus ________________________________________________________________________ Jaroslaw Haftek, The University of AlabamaSZPITAL PO AMERYKANSKU ====================== (widziany oczami najblizszej rodziny pacjenta) Robi sie groznie. Nieustanna krwawa biegunka, skurcze, apatia. Decydujemy sie zasiegnac drugiej opinii. Jest 8 wieczorem, ale co tam. Tego drugiego lekarza znamy przez kontakty towarzyskie. Ile to razy podczas przyjec slyszelismy charakterystyczny pisk 'beepera', na ktorego dzwiek nasz gosc pytal, czy moze skorzytac z telefonu. Czesto, chwile pozniej zegnal sie z nami. Tak wyglada praca lekarza, a raczej lekarki, zarabiajacej dwa razy wiecej niz jej maz, uznany profesor Universytetu. Po krotkiej rozmowie otrzymujemy polecenie zgloszenia sie do szpitala za pol godziny. Szybko aranzujemy opieke nad nasza 6-letnia corka i zajezdzamy pod szpital. To najwiekszy szpital w naszym 100 tysieczym miescie. Obsluguje kilka sasiednich powiatow. Jak sie pozniej przekonam, ma dwa kilkupietrowe parkingi samochodowe, kazdy dwa razy wiekszy niz ten na tylach hotelu "Forum" w Warszawie. Tymczasem parkujemy pod wejsciem na `Emergency'. Kierujemy sie do wejscia, gdzie starszy facet w mundurze przepuszcza nas przez bramke. To taka sama bramka jak na lotnisku, wiec wiemy, jak sie zachowac. Wykladam przezornie klucze i drobniaki na tace. Mimo to maszyna wyje, wiec facet skanuje mnie probnikiem. Moja zona strofuje mnie: - Przestan sie tak glupio usmiechac. Jeszcze sie facet obrazi albo co? `Moj Boze', mysle. `Juz trzy lata minelo, jak wyjechalismy z Polski, a ona ma te sama obawe przed mundurem. A to przeciez jest w gruncie rzeczy ciec... No tak, ale dlaczego JA mam taki glupi usmieszek?'. Przebijamy sie w koncu do srodka pod uwaznym spojrzeniem drugiego faceta, ktory, tym razem bez watpienia, ma mundur policjanta. Blyszczy blacha, dynda spluwa i czarna dwu-uchwytowa palka. `Musza miec tu ciezkie przypadki', mysle sobie. Siadamy przed pania usadowiona za biurkiem wyposazonym w monitor komputera. Zona podaje swoje dane lacznie z numerem `social security', no i oczywiscie nazwa naszego ubezpieczenia. Marne, studenckie, ale jest. `Dobra inwestycja procentuje', przypominaja mi sie slowa kolegi z wydzialu: `Pamietaj, ubezpieczenie wykupujesz nie po to, by placilo ci za leczenie grypy, ale na wypadek czegos naprawde powaznego'. Zostajemy skierowani w glab szpitala. Pielegniarka informuje nas, ze nasza znajoma lekarka przybedzie za jakies 10 minut. Tymaczsem pobieraja krew itp. do analizy. Koniec koncow zona znika gdzies w bialych otchlaniach (tak naprawde to bardziej jest tu niebiesko niz bialo), a ja wracam do domu. Za pol godziny dzwoni telefon. - Aha, jestes w semi-private room (dwuosobowy pokoj). Pytali cie, czy chcesz private room? No tak, ale nasze ubezpieczenie tego nie pokryje... Telefon kazdy pacjent ma przy lozku? - OK. Podaj numer. - Telewizor $3.5/dobe? Ah, dziala jeszcze, bo poprzedni pacjent oplacil... - Godziny przyjec? - Co, moge przyjsc, kiedy chce od 8 rano do 9 wieczor? I mam korzystac z innego wejscia - w dzien nie ma tej zwariowanej kontroli. Dzieki karcie telefonicznej i operatorowi zona laczyla sie przez telefon bez problemu z Konstancinem pod Warszawa. Odbierala tez telefony z Polski. Nigdy nie bylo `obchodu' lekarskiego, przynajmniej w tej formie, jak to pamietam z Polski. Lekarka, ktora nas do szpitala skierowala, byla nadal prowadzaca. Nie znaczy to, ze nie pojawiali sie tez inni specjalisci. Pielegniarki byly na wezwanie. Bielizna, reczniki zmieniane codziennie. Kazdego dnia, gdy przynoszono nowa koszule, zona wspominala pokrwawione szmaty, w jakich paradowaly kobiety na porodowce w Warszawie. Lezala z nia wtedy, w 6-cio osobowej sali, pewna Japonka. Zona do dzis nie wie, co tak naprawde bylo przyczyna zszokowanego spojrzenia Japonki. Ja tez nie, bo zone w tym czasie widzialem tylko cichcem na korytarzu szpitalnym. Zona pamieta tez, jakim powodzeniem cieszyl sie wowczas "Prusakolep" reklamowany wtedy w telewizji. Po paru dniach, gdy widac juz bylo, ze zona nie wyjdzie tak szybko ze szpitala, zaczynam sie zastanawiac, ile takie lozko kosztuje - no nie samo lozko, choc ono, jako takie, wyposazone jest w silniczek tu, silniczek tam, nogi w gore, plecy pionowo... Pytam najpierw przyjaciol: - No wiesz, chyba co najmniej $200 na dobe. - Cale szczescie, ze nie potrzebna jest operacja - pocieszaja - to by byly dopiero koszty. Ani ja, ani moi studency przyjaciele groszem nie smierdza. Ja jednak jestem pesymista: $400 - oceniam. To i tak bedzie za duzo jak na moje ubezpieczenie. Moja kompania placi 80% kosztow, i to tylko takich, jakie oni uznaja za typowe (`customary'). Co znaczy `typowe', przekonalem sie po wycieczce na Floryde. Trafilismy tam na `Emergency' z corka. Miala ok. 40 Celsjusza - pisze okolo, bo operuje sie tu nadal calami, Fahrenheitami, milami, uncjami. To oczywiscie osobny problem. Wbilem sobie jednak w glowe, ze przy 100F lepiej wziasc aspiryne i przyjrzec sie sobie dobrze. Leczenie na Florydzie polegalo, przede wszystkim, na pobraniu krwi. No, nie jest to staroeuropejskie leczenie przez upust. Po prostu kazdy lekarz w USA dmucha na zimne - boja sie oskarzen o nieudolne leczenie. Wiekszosc lekarzy ma o to sprawy co najmniej raz do roku - a chodzi o grube tysiace dolarow. Dlaczego tak czesto ich skarza, okaze sie dalej. Tymczasem mala wskazowka - ktos musi za leczenie zaplacic. Po ekspresowej analizie krwi, dziecku zaaplikowano dwa `tylenole' - w uproszczeniu, to tyle co cztery `polopiryny' - i poradzono zimne oklady i uniwersalny w USA srodek leczniczy - `Coca-cole'. Nie ma co sie smiac, prosze Panstwa. Mielismy wlasnie przypadek `stomach virus' - nie wiem, co to jest, ale zapewniam, ze jest czeste u dzieci, no i dobrze jest przy tym pobekac (w Polsce uzylbym pewnie roztworu sody). Rachunek przyszedl 2 tygodnie pozniej. Na $400. Duzo? Ja tez tak myslalem. Podobnie ubezpieczenie. Ubezpieczenie zaplacilo $100 (`typowa' wg nich stawke) i poradzilo chorowac w Alabamie a nie w okolicach Key West. Zona wyszla ze szpitala po trzech tygodniach. Operacji nie bylo. Byly za to trzy specjalistyzcne badania - kazde po ok. $800. Specjalistyczne, nie znaczy wyrafinowane. Zadne tam tomografie czy tez inne cuda. Ot praktycznie to, co sie rowniez robi w wielu szpitalach w Polsce. Takie cos jak USG czy kolonoskopia. Moze tylko bardziej napchane medycznymi gadzetami. Gadzety sa zreszta na kazdym kroku. Zona wyszla ze szpitala ciagle jeszcze bedac na kroplowce. Wlasciwe dwoch. Chodzi sobie teraz po domu z plecaczkiem zawierajacym 2 litry plynu dozylnego, akumulatorek, troche rurek i pomke wielkosci poltora kostki masla (taka standardowa miarka mi sie z Polski przypomniala). Pewnie jeszcze sobie tak pochodzi nastepne dwa tygodnie - ale co za ulga dla kieszeni! Ostatecznie doba w szpitalu kosztowala srednio... $1500. Miejsce w lozku ocenilem z grubsza dobrze - ale ten `hotel' mial bardzo droga sluzbe i posilki. Na koniec pozwole sobie dodac kilka liczb. Zycie w Alabamie nie jest drogie jak na warunki amerykanskie. Niestety, place tez nie sa wysokie: Dobra praca w Alabamie to $30 000 rocznie (przed opodatkowaniem). Technik jest zadowolony, jak ma $20 000, sekretarka - $16 000, inzynier (Master of Sc.) - $35 000, profesor (full) - $70 000. Lekarz zarabia tu $130 000 lub wiecej, ale praca nie jest lekka. Niedawno CNN podalo, ze wedlug danych posiadanych przez nowa administracje (Clintona) 75 mln (64%) Amerykanow nie ma ubezpieczenia, albo nie posiada dostatecznych srodkow finansowych na pokrycie leczenia. Liczbe tych bez ubezpieczenia ocenia sie na ok. 37 mln. Druga grupa to prawdopodobnie ci, ktorzy maja male dochody i marne ubezpieczenia (np. takie, co pokrywaja tylko 80% wydatkow i wyplacaja tylko do pewnego limitu, np. $50 tys.) Tak wiec pacjent z rachunkiem na $35 000 musi zaplacic ok. 7 tysiecy. Przy zarobkach sekretarki stanowi to 53% jej rocznego zarobku. Takie wyliczenie wyjasnia druga informacje (to samo zrodlo): Ocenia sie, ze w tym roku 25 mln. obywateli wyda wiecej niz 10% swoich zarobkow na leczenie. Dziesiec procent to naprawde duzo, gdy placa starcza tylko na zwiazanie konca z koncem. Jaroslaw Haftek P.S. Kazdy miedzynarodowy student w USA ma obowiazek wykupic minimalne ubezpieczenie. Wielu jednak ryzykuje i nie robi tego - studenckie zrobki tez sa minimalne. Mimo to radzilbym dobrze przemyslec ryzyko pozostawania w tym kraju bez jakiegokolwiek ubezpieczenia przez okres dluzszy niz rok. ________________________________________________________________________ Andrzej Marecki O RELIGIJNOSCI JAPONCZYKOW I NIE TYLKO... ======================================== W "Spojrzeniach" nr 57 pan Leszek Krynski opublikowal ciekawy list-esej pt. `Swieta w Japonii', opisujacy wiele szczegolow zycia religijnego Japonczykow, a zaczynajacy sie od nastepujacych stwierdzen: `...przecietny Japonczyk jest na ogol *ateista* (podkr. moje), Bog to dla niego pojecie obce (tak mi sie wydaje, a tutaj latwo o pomylke). Religia, to tylko pewne obrzedy, praktykowane tradycyjnie, ich oczywistosc tkwi jakos w swiadomosci Japonczykow...' Przeciwko kwalifikowaniu Japonczykow jako ateistow zaprotestowala (przebywajaca rowniez w Japonii) pani Jadwiga Fangrat. W jej liscie ("Spojrzenia" nr 64) czytamy: `Dla mnie (i mysle, ze dla wiekszosci czytelnikow), ateizm to calkowita negacja Boga - nie tylko Boga chrzescijan, ale Boga w ogole. (...) Osobiscie uwazam, ze chodzi tu nie o ateizm, lecz politeizm.' Na takie dictum p. Krynski odpowiada z kolei (w tym samym numerze), iz `Stwierdzenie, ze jest to spoleczenstwo politeistyczne, moim zdaniem nie oddaje istoty rzeczy'. I konczy swoj list zacheta do dalszej dyskusji: `Swoja droga, ciekawe co sadzi na ten temat ``wiekszosc czytelnikow''?' Zachecony tym ostatnim zdaniem, pozwalam sobie na dorzucenie swoich trzech groszy. (Nb. jest to juz druga wersja mojego listu do "Spojrzen" wzbogacona o nowe elementy w rezultacie osobistej wymiany pogladow z pania JF i panem LK.) Otoz latwo zauwazyc, ze spor P.T. polemistow dotyczy kwestii zgola drugorzednej, a mianowicie sfery lingwistyki. Sek w tym, by `odpowiednie dac rzeczy slowo' - tak moglby wygladac najkrotszy komentarz do rzeczonej polemiki. `Ateizm', slowo, o ktore sie on toczy, rzeczywiscie zostalo niefortunnie uzyte przez pana Krynskiego (co sam nb. przyznal w liscie do mnie). Z drugiej strony ma on chyba racje nie akceptujac terminu `politeizm'. Znalezienie lepszego (czy moze raczej: akceptowalnego dla obu stron) okreslenia dla opisywanej rzeczywistosci jest zatem kwestia nadal otwarta. Niniejszy list jest proba jej rozwiazania. Nie jestem religioznawca ani socjologiem, a juz zupelnie nie orientuje sie w kwestii religijnosci Japonczykow, ale chocby na podstawie lektury omawianych tu tekstow pozwalam sobie podsunac takie zastepcze okreslenia. W moim zatem odczuciu, opisywane przez Panstwa przejawy stosunku do religii w spoleczenstwie Japonii mozna przyblizac pojeciami: `synkretyzm religijny', `indyferentyzm religijny' i `folklor religijny'. Pojecie `synkretyzm' uwazam za trafne, gdyz - pseudostatystycznie chocby rzecz ujmujac - bywa, ze *ci sami* ludzie biora slub wedlug rytualu shinto, a grzebia swych zmarlych na modle buddyjska. Malo tego, od p. Fangrat dowiedzalem sie, ze zdarza sie Japonczykom np. brac dwa sluby: shinto - dla `tradycji' i chrzescijanski - dla `oprawy'. Taka postawa to bynajmniej nie politeizm - za takowy uwazac nalezy bowiem `jednoczesny' kult wielu bostw w ramach jednolitego systemu `praktyk' religijnych - a wlasnie synkretyzm, czyli laczenie roznych, czesto sprzecznych, w kazdym jednak razie *odrebnych* i, ze tak powiem z angielska, `self-contained' systemow religijnych. `Indyferentyzm' natomiast wyraza chyba najlepiej to, ze Japonczycy `formalnie' sa wierzacy (co dowodnie pokazuja statystyki), ale cechuje ich osobliwe (czytaj: nader dowolne) podejscie do praktyk religijnych. Wyglada wiec na to, ze ich religijnosc jest - przynajmniej wedlug niektorych naszych, europejskich standardow - dosc plytka, sprowadzona do tradycji i obrzedowosci. Jak mowi wyswiechtane powiedzenie, prawda zwykle lezy gdzies posrodku. Jezeli blizsze niej mialoby byc pojecie `synkretyzm', to postawy religijne Japonczykow sa faktycznie trudno zrozumiale dla Europejczyka, ktory, albo trzyma sie jednego wyznania, albo w ogole nie deklaruje zwiazku z zadna religia. Nie zdarza sie natomiast, by ktos bral slub np. w cerkwi, a nastepnie chrzcil dzieci z tegoz zwiazku pochodzace np. w kosciele katolickim. Zreszta wystarczy popatrzec na mierne postepy w ekumenii, by stwierdzic, ze przekraczanie barier miedzywyznaniowych, ktore tak latwo przychodzi Japonczykom, dla europejskiej mentalnosci jest bardzo trudne. Jezeli natomiast trafniejszy mialby byc `indyferentyzm', to mamy tu do czynienia z czyms, co - paradoksalnie - laczy nas i Japonczykow, a mianowicie przerostem form nad trescia i sprowadzaniem religii do folkloru. Czy ozdobne kimona i stroje samurajskie wdziewane przez dzieci japonskie z okazji sici-go-san, a nastepnie obowiazkowo fotografowane nie maja swojej analogii w sukienkach pierwszokomunijnych dziewczynek z Polski? I tu i tu bez fotografii ani rusz! Moze ta smiala paralela ugodzilem w `wartosci chrzescijanskie', ale polski rytual pierwszokomunijny jest tym, co mnie dosc mocno razi. (W kwestii drogich prezentow uwazam go wrecz za demoralizujacy.) Pocieszam sie tylko, ze Zydzi moga to samo powiedziec o Bar Micwa. (I zreszta mowia - polecam w tej materii humoreske Ephraima Kishona `Prezenty dla ojca i syna' w tomie "W tyl zwrot, pani Lot!".) Ktos moze mi jednak wytknac, iz znacznie lepszym od `indyferentyzmu' i `folkloru religijnego' jest szczegolnie modny ostatnio w naszym kraju termin `laicyzacja' i to on wlasnie najlepiej charakteryzuje postawy Japonczykow. Otoz pamietam, pamietam, ale problem polega na tym, ze ja za tym slowem nie przepadam. Dzis zreszta jest ono okropnie upolitycznione i zohydzone przez `sarmackie dewotki' (okreslenie ks. prof. J. Tischnera), totez lepiej go nie uzywac. Skadinad uwazam, ze `zdrowa' laickosc np. w dziedzinie prawa, wychodzi religii tylko na zdrowie. Jak pisal Maritain: `Panstwo laickie, ale po chrzescijansku urzadzone'. I tak oto od shinto i byddyzmu przeslizgnalem sie do chrzescijanstwa, ktore - jak lacno sie domyslic - jest mi najblizsze i to nawet nie dlatego, ze jest po prostu moja religia. Ulega ono tym samym `wypaczeniom' co inne religie. Najprostszym ich wytlumaczeniem jest oczywiscie cisnienie `laicyzacji'. Ja jednak sadze, ze najwiekszym wrogiem wszelkich religii jest nie tyle sterowana przez `ciemne sily' `laicyzacja', co raczej dominacja formy, obrzedu religijnego nad transcendentalna ich trescia. Z kolei najwieksza sila danej religii jest umiejetnosc uwspolczesniania form tak, by okresowo `przepakowujac' tresc, moc ja wydobyc na swiatlo dzienne bez zafalszowan wnoszonych przez rutune i stowarzyszony z nia folklor religijny. Przejawow dominacji tego ostatniego jest we wszytkich chyba krajach i religiach - od Japonii po Ameryke - bardzo wiele. Moja wypowiedz pragne spuentowac nastepujaco: problem przerostu skorupy formy religijnej nad trescia, ktora w niej zasklepiona niepostrzezenie moze zaschnac, jest (co najmniej) tak stary jak... judaizm. Jezus Chrystus byl dla wspolczesnego Mu establishmentu nie do zaakceptowania m.in. wlasnie za (upraszczajac bardzo) niedostateczne poszanowanie form religijnosci, ktore prawowierni Jego wspolziomkowie brali za religie sama. I to On wlasnie ustawicznie przestrzega nas przed utrata autentycznosci w obcowaniu z sacrum i... drugim czlowiekiem. Co bez mala na jedno wychodzi. Andrzej Marecki _________________________________________________________________________ ["Relax", Ilustrowany Magazyn Polski, Chicago, 27.03.1993 - z niedowierzaniem przepisal M. B_cz] Boleslaw Jedynak DOBRYMI CHECIAMI I `MUZYCZNE PIEKLO' JEST WYBRUKOWANE ===================================================== Korespondencja z Nowego Jorku Na zaproszenie Zwiazku Narodowego Polskiego i Kongresu Polonii Amerykanskiej goscila w Stanach Zjednoczonych Filharmonia Krakowska, ktorej dyrekcje objela niedawno pani Joanna Wnuk-Nazarowa. Odbudowana po pozarze w rekordowym tempie z racji Europejskiego Miesiaca Kultury, Filharmonia odbyla kilkunastodniowe (16 II - 5 III) tournee po Stanach Zjednoczonych. Bylo ono jednoczesnie pomyslane jako tura pozegnalna z amerykanskim dyrygentem Gilbertem Levinem, wspolpracujacym z Filharmonia od kilku lat, a takze mialo filharmonikom przyniesc dochod na odbudowe spalonych organow i innych instrumentow muzycznych. Apel w tej sprawie, z podaniem wlasnego numeru konta wystosowal publicznie Kongres Polonii Amerykanskiej. Wszystko zapowiadalo sie i rzeczowo i interesujaco. Trasa koncertowa wiodla przez renomowane sale koncertowe w Cleveland, Chicago, Buffalo, Toronto (Kanada), Detroit, Filadelfii, Bostonie, Waszyngtonie i Nowym Jorku (Avery Fisher Hall). Pobyt krakowskiej, znakomitej orkiestry przyniosl jej czlonkom wiele emocji, braw i bisow na trasie koncertowej, zwlaszcza tam, gdzie przewazala Polonia. Jednakze przyniosl im takze zgola i inne przezycia, i o tych poinformowala juz w Polsce na konferencji prasowej dyrektor filharmonii stwierdzajac publicznie, ze malo brakowalo, a Filharmonia Krakowska musialaby zamknac swoje podwoje co najmniej na miesiac. Z wlasnych funduszy zalozyla ponad 50 tys. dolarow na prosbe organizatorow na koszty przelotu, co mialo byc zaraz na amerykanskiej ziemi im zwrocone. Tymczasem pieniadze zostaly odzyskane w bardzo przykrych okolicznosciach, i to po usilnej interwencji dopiero na dwie godziny przed odlotem zdenerwowanego zospolu do kraju. Wrocmy wiec moze we wspomnieniach na amerykanska ziemie. To byl przykry moment i obrazek. Muzycy Filharmonii Krakowskiej odlatujacy do kraju po kilkunastodniowych wystepach w USA ze slowami: `nigdy wiecej takich wystepow', `wyleczono nas z Ameryki na dlugo', `to bylo cos tak zenujacego, ze lepiej o tym nie mowic, by chociaz jedna ze stron, my, mogla pozostac do konca elegancka', `stracilem nie tylko moralnie, przyjezdzajac na to zle zorganizowane i stresujace tourneee, ale takze finansowo, rezygnujac z racji wyjazdu z nagran muzyki do filmu w Polsce', `...jedyne pozytywne wrazenie, jakie wywioze za chwile, zmeczona bardzo fizycznie i psychicznie, to fakt, ze spotkalam sie z rodzina i przyjaciolmi i w Chicago i w Nowym Jorku, reszte chcialabym szybko zpomniec', `...nie wypada oceniac bardzo krytycznie organizatorow, ktorzy zapewne mieli dobre checi, ale braklo fachowosci, a dobrymi checiami jest pieklo wybrukowane. Bardzo niemilo tez slyszec, ze amerykanska prasa zrobila z nas jakby ``zebrakow'' zbierajacych na odbudowe wlasnej filharmonii, a to przeciez nieprawda, bo chociaz mamy ogromne klopoty finansowe, to Filharmonia jest odbudowana i koncerty w niej odbywaly sie juz w czerwcu ubieglego roku z racji Europejskiego Miesiaca Kultury'. `Jestem tak bardzo przepelniony, jako artysta, uczuciem niesmaku, ze nie chce sie wypowiadac...' Zupelnie inaczej brzmialy te glosy, kiedy dzwonilismy do kilku zaprzyjaznionych krakowskich filharmonikow do Chicago, gdzie rozpoczynali swoja ture. Wielu z nich nie mozna bylo zastac w hotelu, bo spotykali sie z rodzinami i przyjaciolmi w `wietrznym miescie'. Obiecywalismy wiec sobie dlugie, radosne `rodakow rozmowy' o Krakowie, sztuce i muzyce, kiedy na koniec dotra do Nowego Jorku, gdzie takze niecierpliwie ich oczekiwalismy. Niestety, zdominowaly inne tematy. Poczatkowe relacje telefoniczne brzmialy bardzo milo. Artysci przezywali swoj pierwszy koncert w Cleveland i przede wszystkim w Chicago, bo tam przeciez na widowni, nie tylko Polacy i Amerykanie, ale i przedstawiciele organizatorow zapraszajacych, czyli Kongresu Polonii Amerykanskiej. Jak wiemy, program tego glownego, inauguracyjnego koncertu ulozony byl niejako na zamowienie chicagowskich filharmonikow, a wiec znalazly sie w nim utwory tak glosnego obecnie w Stanach i Europie kompozytora Mikolaja Goreckiego, a takze Brahmsa `Wariacje na temat Haydna' i VI Symfonia Dworzaka. Totez krakowscy muzycy nie do konca czuli sie odpowiedzialni za ten uklad repertuarowy, w ktorym braklo klasyki polskiej. Jednak, jeszcze pelni entuzjazmu, wsiedli wprost po chicagowskim koncercie w autokar i udali sie w dluga podroz do Buffalo. Nie wiedzieli wowczas jeszcze, ze w tymze autokarze przyjdzie im spedzic wiele, bardzo wiele godzin, jakie powinny byc przeznaczone na wypoczynek czy proby. Na dalszej trasie koncertowej repertuar sie zmienil, chyba na korzysc, bo znalazl sie w nim koncert Chopina i Czajkowskiego, co niewatpliwie wzbogacilo program koncertow. Zapewne niebagatelnym byl tez fakt, ze wystepowal m.in. takze znakomity polski pianista, laureat Konkursu Chopinowskiego, Janusz Olejniczak, ktory, wyjezdzajac, nie ukrywal rowniez swej opinii na temat, jak przyjeto i potraktowano w USA polskich muzykow. Recenzje byly rozne, ale koncerty zwykle przyjmowano bardzo dobrze, czasami owacyjnie. Niestety, coraz gorsze byly nastroje wsrod muzykow, ktorzy, po pierwszych wyplatach w Chicago, przez nastepne 4 dni byli juz i bez tych skromnych doprawdy (35 dol.) diet, i ktorym nie placono za dokonywane nagrania itp. Zmeczenie roslo i nie moglo nie odbic sie tez na jakosci muzycznych prezentacji. Podczas wystepow w Filadelfii i Bostonie, zakwaterowani w miejscowosci odleglej o 4 godziny jazdy od miejsca wystepow, mieli tylko kilka godzin na sen, by wracac na koncerty, czasem bez mozliwosci prob i dostrojenia instrumentow. Oczywiscie, w tej sytuacji nie bylo tez mowy, by mogli w jakikolwiek sposob poznac uroki wielkiej Ameryki, co zwykle uzupelnia program pobytu przyjezdzajacych tutaj gosci. W jednej miejscowosci doszlo do tego, ze ktos prywatnie, zazenowany sytuacja, zalozyl kilka tysiecy dolarow, by muzycy dostali jakies symboliczne kwoty, twierdzac ze sam postara sie potem te pieniadze od Kongresu odzyskac. Coz, w takiej sytuacji trudno sie dziwic, ze wszyscy muzycy, a zwlaszcza ci, ktorzy byli w USA po raz pierwszy, rozczarowali sie ogromnie. Niedawno Filharmonia Krakowska wystepowala z repertuarem i z udzialem samego Pendereckiego, odnoszac wielki sukces we Francji, i niestety, ale cos sie chyba komus pomylilo, jesli sadzil, ze znakomici artysci, potraktowani jak podrzedni grajkowie, powinni sie cieszyc samym faktem przyjazdu do wielkiej i wspanialej Ameryki. Muzycy byli tak zmeczeni, jak sami stwierdzaja, ze w Waszyngtonie, gdzie grali bez proby, nie moga powiedziec, ze wystapili rzeczywiscie zgodnie ze swoimi najwyzszymi mozliwosciami, choc krytyka koncertu jakby dotyczyla glownie dyrygenta - Gilberta Levina. Oczywiscie to bardzo delikatna materia i kazdy ma prawo do indywidualnej oceny zjawisk i postaci artystycznych. Prawdopodobnie nie doszloby do takich rozwazan, gdyby caly pobyt i wystepy Krakowskiej Filharmonii w USA przebiegaly inaczej. Coz z tego, ze w Waszyngtonie odbylo sie spotkanie w ambasadzie z udzialem panow: Brzezinskiego i Nowaka- Jezioranskiego, skoro juz w Nowym Jorku muzycy zdecydowali sie wrecz zastrajkowac i nie wystapic, dopoki nie zostana uregulowane z nimi sprawy finansowe. Wtedy wyplacono im zaleglosci, ale czekiem bez pokrycia. Rzecz tak zenujaca, ze nie wymagajaca chyba ani jednego slowa komentarza wiecej. Po osobistej interwencji konsula generalnego RP w Nowym Jorku u samego Prezesa KPA nastapilo uregulowanie spraw finansowych doslownie na kilka godzin przed odlotem Filharmonii do kraju. Boleslaw Jedynak ------------------------------------------------------------------------ [Komentarz zdumionego kopisty: W numerze 66 "Spojrzen" zamiescilismy tekst wywiadu z Gilbertem Levinem, ustepujacym - jak sie okazuje - dyrygentem Filharmonii Krakowskiej, ktory wypowiadal sie na temat swoich doswiadczen w okresie wspolpracy z krakowska orkiestra i ogolniej na temat wrazen zwiazanych z pobytem w Polsce. Wywiad sugerowal, ze oto odbedzie sie bardzo interesujace tournee polskiego zespolu po Ameryce Polnocnej, ze sukces artystyczny, i przy okazji finansowy, jest zapewniony. Nie bylo natomiast ani slowa o szczegolach organizacyjnych calego tego przedsiewziecia. Z tekstu zamieszczonego powyzej dowiadujemy sie o tych wlasnie szczegolach, i to zza kulisowej perspektywy. Sprawy finansowe nawalily, muzycy pokonujacy olbrzymie przestrzenie umordowali sie fizycznie i psychicznie, organizatorzy zawiedli oczekiwania zespolu Filharmonii Krakowskiej, tournee po Ameryce Polnocnej okazalo sie koszmarnym przezyciem. W zwiazku z tymi wlasnie stwierdzeniami nasuwaja mi sie uwagi dotyczace organizatorow oraz uczestnikow tego rozczarowujacego tournee. Kongres Polonii Amerykanskiej, tak jak kazde inne cialo organizacyjne Polonii, ma swoiste pojecie o tym, czym jest sztuka, jak zachowuja sie artysci krajowi na wystepach, jakiej rozrywki nalezy dostarczac polonijnej publicznosci. To swoiste pojecie uksztaltowala sytuacja samego KPA w srodowisku amerykanskim, czyli raczej spore oddalenie tego grona dzialaczy od problematyki sztuki w ogole. Z kolei artysci przyjezdzajacy z Polski na wystepy goscinne - pomijamy oczywiscie w tych rozwazaniach chalturnikow - spodziewaja sie, ze spotka ich tutaj takie same jak w kraju uwielbienie dla ich kunsztu artystycznego, a co za tym idzie i osobisty szacunek polaczony z dbaloscia o szczegolne potrzeby `mistrzow'. Moze nazwa `Greyhound' brzmiec dla nich zrazu egzotycznie, ale gdy sie okaze, ze w takim wehikule trzeba wysiedziec np. cala dobe, to czar Ameryki nawet w oczach artysty pryska. Tak wiec z lektury tekstu Boleslawa Jedynaka wynosze wrazenie, ze nastapilo jakies generalne nieporozumienie, ktorego mozna by chyba uniknac, gdyby zmartwychwstal jakims cudem amerykansko-polonijny impresario wszechczasow sp. pan Czeslaw Wojewodka, za ktorego dzialalnosci nie slyszalo sie o podobnych `ekscesach'. Temu amerykanskiemu tournee poswiecona byla jeszcze - zamieszczona w 68 numerze "Spojrzen" - recenzja Adacha Smiarowskiego z koncertu w Waszyngtonie. Z przyjemnym zainteresowaniem sledzilismy przebieg tego tournee. Z prawdziwa przykroscia przedrukowujemy powyzszy material na temat nieudolnosci organizatorow. M.B_cz] _______________________________________________________________________ [Szpilki, 7.03.1992, podal Zbyszek Pasek] Michal Ogorek MATKA-POLKA =========== Poczatek wszystkim Matkom-Polkom dala Wanda, co nie chciala Niemca. Topiac sie, pierwsza Matka-Polka zeszla z tego swiata bezdzietna, dlatego nastepne matki musialy zostac poczete in-vitro. Odtad przed kazda Matka-Polka stoi wybor: albo dostac za meza cudzoziemca, albo od razu rzucic sie do Wisly. Nastepna Matka-Polka, o jakiej zachowaly sie przekazy historyczne, to Dabrowka, ktora byla Czeszka, czy moze Czechoslowaczka. Zgodnie z kontraktem, biorac ja sobie za zone, Mieszko I wzial na siebie krzyz - byl to nieodlaczny warunek. I ta cecha Matki-Polki zostala zachowana w nastepnym pokoleniu. Dwie kolejne Matki-Polki ani nie byly Polkami, ani nie mialy dzieci; byly tylko swiete. Gdyby swieta Kinga, Wegierka, miala dzieci, musialaby stracic dziewictwo, a do tego nie chciala sie posunac. Rowniez Matka-Polka Jadwiga wolala nie miec dzieci uswiadomiwszy sobie, ze w przypadku przyjscia na swiat bylyby pol-Wegrami, a pol- Litwinami. Nie bardzo wiedziala, co ma w zyciu robic, wiec poszla na Uniwersytet. W czasach Renesansu - jak wszystko, tak i Matka-Polka - musiala zaczac pochodzic z Wloch. Zostala nia Bona Sforza. Bardzo szybko musiala walczyc o te pozycje z Barbara Radziwillowna, Litwinka, ktorej mimo usilnych staran nie udalo sie uczynic z Bony Babki-Polki. Bona zeszla z tego swiata jako jedyna i zwycieska Matka, co sie stalo bezposrednia przyczyna wymarcia calego rodu Jagiellonow. Wskazuje to, ze Matki-Polki powinny miec sukcesy, ale nie za duzo. Dzieci miala dopiero Marysienka Sobieska w wieku XVII. Ta Matka Polka byla z kolei Francuzka. Najwyzszy czas bylo urodzic jakies dzieci, poniewaz juz wkrotce Matka- Polka nie mogla tracic na to czasu. Nikomu nie w glowie bylo teraz przedluzanie gatunku, poniewaz trzeba bylo stanac do walki o niepodleglosc. Emilia Plater wybrala czynny opor i umarla jako dziewica. Stala sie przez to niedosciglym idealem Matki-Polki. Totez kiedy Maryla Wereszczakowna jak gdyby nigdy nic urodzila dzieci Puttkamerowi, uznano to z jej strony za duze swinstwo. Wowczas to, po dlugim czasie, znalazla sie Matka-Polka, ktora wreszcie cos ugotowala. Byla nia Lucyna Cwierciakiewiczowa (tez bezdzietna - ???). Bylo to tym bardziej cenne, ze ostatnia Matka-Polka, ktora dbala o kuchnie byla, krolowa Bona, ktora zaopatrzyla spizarnie we wloszczyzne. Maria Sklodowska-Curie zerwala z dotychczasowymi przesadami dotyczacymi roli kobiety i matki, i bez zenady wydala na swiat samych Francuzow. W ten sposob dopelnila tradycji, ze najslynniejsi Polacy nazywaja sie Chopin i Curie. Zaczyna sie czas przyszywanych Ciotek-Polek. Zalozycielka Socjaldemokracji Krolewstwa Polskiego i Litwy, Roza Luksemburg - pomijajac juz fakt, iz nie miala dzieci - przy blizszym poznaniu okazala sie Niemka pochodzenia zydowskiego. Zostaly nam po niej same lampy, produkowane pod jej wezwaniem w zakladach w Warszawie. Przebila ja tylko Wanda Wasilewska. Urodzila ona w zwiazku ze Stalinem wszystkich komunistow polskich: prawda, ze niewielu; na starosc jednak poczula, ze jest wlasciwie Ukrainka pochodzenia rosyjskiego. Tak na dobra sprawe z wlasna matka PRL nigdzie nie mogla sie nawet pokazac. Matka wolnej Polski zostala Anna Walentynowicz, ktora w Stoczni Gdanskiej wychowala Walese. Niestety, byl on tylko jej dzieckiem przysposobionym, a i to do czasu. W "Solidarnosci" rozrosla sie potem boczna linia, pozostawiajac Anne Walentynowicz bez potomstwa. Caly czas przedluzaniem gatunku zajmuje sie jedynie Matka-Polka Michalina Wislocka, ktora nie moze juz miec dzieci. Poczet Matek-Polek dowodzi, ze dawno juz jako narod powinnismy wymrzec. Kazda z nich albo nie byla Matka, albo nie byla Polka. Jesli przetrwalismy, to przy pomocy dalszych krewnych. Michal Ogorek ________________________________________________________________________ LIST DO REDAKCJI ================ Tomek Sendyka Do introligatora dyzurnego -------------------------- Z ogromnym zainteresowaniem przeczytalem tekst o legalizacji narkotykow w ostatnich dwoch numerach "Spojrzen". Niewiele mnie trzeba bylo przekonywac, ale przekonal mnie on do konca, ze legalizacje narkotykow wprowadzic trzeba. Mam jeszcze jeden argument za, ktory nie padl w tym tekscie. Narkotyki zazywaja czesto mlodzi ludzie, ktorzy sa troche zagubieni i maja ochote cos zrobic, sami nie wiedzac co. Nie wiedza, ze mozna na przyklad pojechac na narty, polazic po gorach. No to siegaja po jakis proszek. Musi to byc wazna i emocjonujaca chwila w zyciu takiego czlowieka, wziac coz zakazanego po raz pierwszy, kupic od dostawcy, czy dostac od starszego kumpla-idola. Ale w aptece, gdzie pani w bialym fartuszku z politowaniem w oczach dalaby odmierzona dawke, to juz nie to samo. Zastanawia mnie tylko w tym artykule jedna rzecz - ta `presja ze strony Amerykanow'. Kto dokladnie kogo napiera i czym to argumentuje? Na mapie widac, ze kraje, w ktorych mamy najmniejsze ograniczenia sprzedazy alkoholu, maja najmniejszy problem z alkoholizmem. Takie Wlochy? A taka Norwegia? Legalizacja narkotykow bedzie dzialac w Europie, natomiast moze nie dzialac w Stanach. Nie ma co ukrywac, roznica kultur jest olbrzymia. Teksanczykowi dziesieciogalonowy kapelusz wywinie sie na lewa strone, jak sobie pomysli, ze jest taki kraj, gdzie ludzie sobie chodza nago po plazy i cala rodzinka pije wino do obiadu. A taki Francuz, czy Niemiec nie bardzo bedzie wierzyl, ze jest taki kraj, gdzie wchodzi sie do sklepu i kupuje taaaaka spluwe, a na wystawie sklepu monopolowego wywieszaja wielkie szare plakaty z kajdankami i napisem, ze wlasnie to ci zaloza, jak swojemu dziecku, ktore nie ma skonczonych dwudziestu jeden lat, nalejesz drinka. Co kraj to obyczaj. -sz ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu) Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu) Jurek Karczmarczuk (karczma@univ-caen.fr) Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca) stale wspolpracuje: Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet) Copyright (C) by Mirek Bielewicz 1993. Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP i gopher, adres: (128.32.162.54), directory: /pub/polish/publications/Spojrzenia. ____________________________koniec numeru 72____________________________