_______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 28.08.1992. nr 39 _______________________________________________________________________ W numerze: Piotr J. J. Szymanski - Kilka slow o "donoszeniu" Roman Lewandowski - Major w Paryzu Izabella Bodnar - Co nowego na Olimpie? Slawomir Mrozek Pawel Penczek - Jeszcze o Powstaniu Warszawskim Andrzej M. Kobos - Odpowiedzialnosc za slowo Jurek Krzystek - Piekno w literaturze Adam Strzembosz - Co ma byc ostrzezeniem dla przyszlych pokolen? Mariusz Gorzka - Bog milczacej obecnosci _______________________________________________________________________ [Od redaktora dyzurnego: na poczatek o redakcyjnej kuchni "Donosow" od kuchni pisze jeden z ich wspoltworcow. Potem mala dawka kultury (poki politycy sa jeszcze na wakacjach): co dzieje sie z "Majorem" Fydrychem i co slychac u Slawomira Mrozka. Dalej nieco ciezsza tematyka: uwagi Pawla Penczka dotyczace Powstania Warszawskiego, list Andrzeja Kobosa, poruszajacy dwie kwestie: powstania i oceny stalinizmu oraz poglady redakcji na te ostatnia kwestie. Tego, ze sprawa okresu stalinowskiego jest daleka od zamkniecia, dowodzi list Adama Strzembosza do "GW", bulwersujacy nie tylko ze wzgledu na podane fakty, ale rowniez dlatego, ze autor jest sedzia Sadu Najwyzszego. Numer zamykamy refleksja o polskich kamedulach. zjp] _______________________________________________________________________ Piotr J. J. SzymanskiKILKA SLOW O "DONOSZENIU" ========================= "DONOSY" zawdzieczaja swoje powstanie przypadkowi, a temu ostatniemu pomogla z kolei jedna z wojskowych komisji uzupelnien. Tak sie zlozylo, ze latem 1989 roku kilku fizykow z Uniwersytetu Warszawskiego (a dokladniej: z Hozej) wyjechalo za granice, a jeden musial zostac, bo armia go nie puscila. Byl sierpien, w Polsce bardzo duzo sie dzialo -- zaczal wiec wysylac kolegom, via e-mail, krotkie informacje na temat biezacych wydarzen (nazywal je "donosami"). Po kilku dniach okazalo sie, ze nie tylko oni je czytaja -- znalazlo sie wiecej Polakow zadnych "goracych" wiesci z kraju. Ksawery Stojda (Xawer), bo to wlasnie jego wyjazd byl z blizej nieznanego powodu grozny dla obronnosci PRL-u, zadal sobie stare jak swiat pytanie "Why not?". Tak wlasnie powstaly "DONOSY". Pierwsze numery nie mialy jednolitej szaty graficznej, ktora pojawila sie dopiero po okolo 50 numerach; nie byly tez jeszcze regularnym dziennikiem -- byly dni, kiedy nie dzialo sie nic *bardzo waznego*, a Xawer byl wtedy "samotnym strzelcem". Dopiero, gdy redakcja rozrosla sie do czterech osob (do naczelnego dolaczyli Lena Bialkowska, Michal Jankowski i Jerzy Michal Pawlak), a liczba czytelnikow przekroczyla 100 osob, trzeba bylo pomyslec o pewnej formalizacji przedsiewziecia. Swiadomosc, ze na "drugim koncu" ktos czeka na codzienne wiesci z kraju mobilizowala redaktorow. Powstal charakterystyczny naglowek i stopka informacyjna, powstala tez lista dystrybucyjna. Przez pierwszy rok "DONOSY" byly rozsylane z Genewy -- macki poczty elektronicznej nie siegaly jeszcze wtedy do Polski. Tak sie jednak zlozylo, ze trzej redaktorzy byli (i sa) nie tylko fizykami (z wyksztalcenia), ale takze wysoce sprawnymi specami od komputerow (z potrzeby). Znalazl sie tez przyjaciel pracujacy na stale w Szwajcarii (Ryszard Gokieli), ktory wzial na siebie ciezkie brzemie kolportazu. Kazdy numer, redagowany w Warszawie na zwyklym PC wyposazonym w modem, wedrowal po kablu telefonicznym do Genewy (codzienna walka ze slynnymi polskimi telefonami...) i tam dopiero trafial do ogolnoswiatowej sieci komputerowej, a przez nia dalej, do komputerow czytelnikow. Nizej (wyzej) podpisany dolaczyl do redakcji (jako jedyny nie-fizyk) w kwietniu 1990 roku i od tego czasu pracujemy w piatke. Na scianie malego pokoiku redakcyjnego na Hozej wisi grafik, do ktorego z mniej wiecej tygodniowym wyprzedzeniem wpisuja sie poszczegolni redaktorzy, deklarujac przygotowanie, napisanie i rozeslanie numeru "DONOSOW" w danym dniu. Oczywiscie zdarza sie, ze jedno wydanie przygotowuja dwie lub trzy osoby, zawsze jednak staramy sie, aby najwiecej do powiedzenia mial ten, kto ostatecznie podpisuje numer swoim nazwiskiem. "DONOSY" nie maja jednorodnej "linii programowej", rozne sa bowiem sympatie polityczne ich tworcow. Co prawda, nasza swietlana idea jest przekazywanie *informacji*, czy, jak kto woli, faktow, a nie *opinii*, ale czesto nie udaje sie nam powstrzymac od dodania wlasnego komentarza -- staramy sie, aby byl on wyraznie zaznaczony (nawiasy kwadratowe) i podpisany (inicjaly autora). Jak dotad odbiorcy "DONOSOW" nie narzekaja na wynikla z tego faktu roznorodnosc, a dzieki niej wlasnie maja one specyficzny, *ludzki*, a nie sucho informacyjny charakter. Kiedy jednak komus z nas zdarzy sie przemycic (mniej lub bardziej swiadomie) swoje wlasne opinie czy sympatie *pomiedzy* informacjami, czytelnicy bezblednie je odnajduja i nieraz slusznie pietnuja ich autora. Od jesieni 1990 roku Polska jest czlonkiem European Academic Research Network (EARN), bedacej fragmentem ogolnoswiatowej sieci "BitNet". "DONOSY" byly jednym z pierwszych uzytkownikow warszawskiego wezla tej sieci, mieszczacego sie w Centrum Informatycznym Uniwersytetu Warszawskiego (CIUW). Mozliwosc realizowania kolportazu "na miejscu" znacznie uproscila sprawe rozsylania, choc nadal nie zawsze oczywiste jest, dokad latwiej sie dodzwonic: na Krakowskie Przedmiescie, czy do Genewy. Dzieki wspomnianym wczesniej umiejetnosciom swych redaktorow, "DONOSY" sa dzis rozsylane z Warszawy automatycznie, a nad cala procedura czuwaja dodatkowo nasi wspolpracownicy w Hamburgu (od roku pracuje tam jeden z redaktorow, Jerzy Michal Pawlak) i w Waszyngtonie (Przemek Klosowski; przygotowuje on takze angielskojezyczna wersje dziennika). To wlasnie dzieki nim i stworzonemu systemowi rezerwowych kanalow dystrybucji (czesto jest to siec "InterNet") "DONOSY" docieraja niemal codziennie do okolo 3000 osob na calym swiecie. Nie zawsze jednak potrafimy przewidziec awarie komputerow lub "ominac" popsute maszyny -- staramy sie wtedy, zgodnie z prosbami czytelnikow, dosylac brakujace numery. Nasza praca przy redagowaniu "DONOSOW" ma charater calkowicie hobbystyczny i zajmujemy sie dziennikarstwem jedynie amatorsko. Ot, grupka ludzi, ktorzy nie tylko lubia pisac, ale jeszcze chca, zeby inni to czytali. Czujemy sie potrzebni, ale jednoczesnie traktujemy to co robimy jako przyjemnosc, a nie bezwzgledny obowiazek. Kazde z nas zarabia na chleb w jakis inny sposob i nie zamierzamy zyc z wydawania "DONOSOW". Pomijajac wszelkie sprawy formalne (korzystamy, na przyklad, z sieci akademickiej, ktorej statut wyklucza dzialalnosc komercyjna), uwazamy nasza dzialalnosc za rodzaj zabawy, wartosciowej tylko wtedy, gdy taka pozostanie. Z serwisu informacyjnego "DONOSOW" korzysta kilkanascie polskojezycznych stacji radiowych i telewizyjnych, rozsianych po calym swiecie. Nie mamy jednak absolutnie zadnej sankcji wobec osob i instytucji, ktore przedrukowuja lub puszczaja w eter zebrane przez nas wiadomosci bez naszej zgody (a czasem nawet bez podania zrodla). Jesli nie powstrzymuje ich ani informacja zawarta w stopce, ani fakt, ze "DONOSY" znajduja sie na oficjalnej liscie wydawanych na swiecie gazet (ISSN 0867-6860) i maja swoje dwa (wersja polsko- i angielskojezyczna) numery katalogowe w Bibliotece Kongresu Stanow Zjednoczonych, to coz mozemy poczac. Prawie zawsze udzielamy zgody na przedruk, wymagajac jedynie podania zrodla -- uwazamy bowiem, ze mamy prawo do tego, aby ewentualne splendory splywaly wlasnie *na nas*, nawet wtedy, jesli ktos inny na tym zarabia (taka zubozona wersja prawa autorskiego). Od pewnego czasu chodzi nam tez po glowie idea stworzenia komercyjnej wersji "DONOSOW". Pomimo tego, ze nasza praca jest calkowicie "woluntarystyczna", czasem redakcja musi ponosic wydatki. Jak glosi naglowek, "DONOSY" to 'Tytul finansowany przez czytelnikow za czesciowym posrednictwem The North American Study Center for Polish Affairs ("STUDIUM")'. W ciagu trzech lat istnienia dziennika mialy miejsce dwie skladki, organizowane przez naszego "bankiera" (kolejny przyjaciel redakcji, tym razem z Silver Spring, Md.). Szczodrosc czytelnikow umozliwila nam zakup komputerow redakcyjnych oraz uiszczenie przeroznych oplat zwiazanych z "uoficjalnieniem" "DONOSOW". Z pozostalej czesci pieniedzy dlugo korzystalismy kupujac po prostu rozne gazety i wydawnictwa, na ktorych opieramy sie redagujac numery. Nasza najwieksza przyjemnoscia sa spotkania z czytelnikami, ktorzy, niejako z definicji samego dziennika, na codzien sa raczej daleko. W ciagu roku jest kilka takich okresow, kiedy Polacy z calego swiata sciagaja w rodzinne strony i wtedy wlasnie staramy sie organizowac nasze redakcyjne "podwieczorki". Ich urok polega w duzej mierze na tym, ze nigdy nie wiadomo, kto skorzysta z naszego zaproszenia i takie spotkania zawsze sa pelne milych niespodzianek. Dodatkowo daja nam one sposobnosc do wysluchania tak potrzebnych uwag i spostrzezen, ktore staramy sie wcielac w zycie. Bedziemy starali sie wydawac "DONOSY" tak dlugo, jak pozwola nam na to okolicznosci. "Odpowiedzialnosc" wobec 3000 bezposrednich odbiorcow i blizej nie okreslonej liczby tych, ktorzy otrzymuja "DONOSY" z drugiej reki, motywuje nas z pewnoscia lepiej, niz dwa, trzy lata temu. Bardzo pomagaja nam listy od czytelnikow i (niestety mniej liczne) spotkania z nimi. Kazde z nas ma jednak wlasne zycie: dlugi pobyt za granica; nawal pracy tu, w Polsce; studia; rodzina, dzieci -- wszystko to dzieje sie przeciez rownolegle z zabawa pod nazwa "DONOSY" i jest, na dluzsza mete, po prostu wazniejsze. Nie zamierzamy wiec ciagnac niczego na sile i nie mozemy czynic zadnych obietnic w tej kwestii. Niech wszystkich naszych sympatykow i przeciwnikow pocieszy fakt, ze lubimy okragle, "zamkniete" liczby, a nasze male jubileusze obchodzimy, kiedy numer "DONOSOW" osiaga wartosc rowna kolejnej potedze liczby 2 (to tez efekt "binarnych" odchylen redakcji). Niemal rowno rok temu mielismy numer 512. Jesli dotrwamy do numeru 1024, to nastepny... Policzcie sobie sami. Piotr J. J. Szymanski _______________________________________________________________________ [Spotkania, 16-22.07.1992] Roman Lewandowski MAJOR W PARYZU ============== Waldemar Major Fydrych, lat 38, legendarny zalozyciel "Pomaranczowej Alternatywy" od kilkunastu miesiecy mieszka w Paryzu. Utrzymuje sie z remontow. Dla takich jak on - uchodzcow artystycznych - to na poczatku wiecej niz styl zycia. Za zarobione przez kilka dni pieniadze mozna przezyc wiele tygodni. Fydrych, artysta z krwi i kosci, podchodzi do nowych obowiazkow sumiennie i z przejeciem. Zaczynal w ekipie Jacka Winklera, kombatanta z Afganistanu. Poznali sie na wystawie, ktora Major mial w Grand Palais z inicjatywy francuskiego ministra kultury Jacka Langa, zaraz na poczatku pobytu. Nastepnych wystaw juz nie bylo, nie robil niczego w tym kierunku. Jacek Winkler, ktory sluzyl u komendanta Massuda, nauczyl go wiec klasc tynk. U Serge'a Francuza nauczyl sie z kolei malowania. Serge jest wielkim oryginalem. Potrafi wyciagnac dziennie do dwu tysiecy frankow. Bierze remonty na wysokosciach, wymagajace specjalnych zabezpieczen, po czym - niczego nie stawiajac - pracuje przechodzac po gzymsach. Major przystepuje do pracy skoncentrowany, troche jak do medytacji. Malujac wpatruje sie w czubek pedzla i pomalu, ale systematycznie kladzie farbe. Nie robi przerw. Przerwa jest dopiero w poludnie. W poludnie caly Paryz wstepuje do niezliczonych barow i kafejek. W tlumie fachowcow, ktorzy gawedza przy stolikach nakrytych napredce papierowymi obrusami, wyroznia Majora wyglad. Marynarka w kratke, szara koszula, rece w farbie, czasem kropla na nosie, wlosy przyproszone pylem. Nie rozstaje sie nigdy z parciana torba, w ktorej nosi swoje skarby. Szkic powiesci, fragmenty scenariusza, katalog zdjec z happeningow, szczoteczka do zebow, podreczniki do nauki jezyka. Nie ma tylko wycinkow prasowych o "Pomaranczowej Alternatywie", mimo ze pisaly o niej najpowazniejsze gazety swiata. Do prezentacji skarbow dochodzi tylko na czyjes wyraznie zyczenie. Najwieksze wrazenie robia zdjecia tlumow na ulicach Wroclawia. Czy doszlo do rozlewu krwi? Nie, wyjasnia Major. Wtedy tlum akurat krzyczal, zeby go powiesic. Byl sadzony za rozdawanie podpasek higienicznych. Na sali sadowej i przed gmachem sadu stali "pomaranczowi" i skandowali "Powiesic Majora!". Aha - przypomina sobie jeszcze - to wlasnie wtedy Walesa wystosowal apel, zeby go uwolnic, chociaz Walesy, prawde mowiac, nigdy nie poznal osobiscie. Ciagnac watek prezydencki wyjasnia, ze byl kontrkandydatem Jaruzelskiego do tego urzedu, potem startowal jeszcze do Senatu, ale przegral z Modzelewskim. W ostatnich wyborach nie mogl juz wziac udzialu, gdyz bawil w Paryzu i byl zaabsorbowany remontami, wystosowal jedynie apel o zachowanie rozwagi i spokoju w tym tak waznym dla Ojczyzny momencie. Oba apele wydrukowala "Gazeta Wyborcza", ktora czyta w Polsce piec milionow ludzi. Major stroni od uzywek, czasem da sie namowic na cienkie, rozowe wino. Odmawia aperitifu i calvadosu, ktory podaja po deserze do kawy. Nie gardzi serami, lubi tez przystawki z ryb, a stek musi byc zawsze dobrze wypieczony. Pol do drugiej, obiad dobiega konca. Powrot do malowania. Wieczorem odwiedza znajomych. Rusza w rejs, godzinami snuje sie po paryskich bulwarach i zakamarkach miasta, ktore uwaza za magiczne. Polski Paryz to kilkunastoosobowe klany znajomych, ktore nie wiedza badz ignoruja swoje wzajemne istnienie. Major jest lacznikiem miedzy klanami. Robiac zakupy w dzielnicy chinskiej zaglada do Ireny Lasoty. Do Chojeckiego, kiedy ten mieszkal jeszcze we Francji, wpadal bez zapowiedzi. Czul sie u niego, w podparyskiej dolince Chevreuse, jak u siebie w Pasiece w Sudetach. Jacek Winkler mieszka niedaleko metra Stalingrad w starym Paryzu, przeznaczonym do wyburzenia. Rafal Gan- Ganowicz, swego czasu najemnik, podejmuje go w Klubie Kombatanta. Jest jeszcze Andrzej Dobosz i Maria de Hernandez-Paluch. Kontaktuje sie ze znajomymi z Wroclawia. Ma takich miejsc kilkanascie. Jako swoja glowna kwatere wymienia adres przy prestizowej avenue Foch. Z malego pokoiku na poddaszu (tzw. chambre de bonne przynalezacy do apartamentow hr. Orlowskiego) widzi zwienczenie Luku Triumfalnego, z pokoju obok, ktory zajmuje sekretarz hrabiego, nowoczesny Luk dzielnicy Defense. Bywa u znajomych i przyjaciol, a oni nawet nie orientuja sie, ze on u nich przemieszkuje po kilka dni. Sprzata po sobie, nie podchodzi do telefonu, nie ma zadnych specjalnych wymagan. Zaszywa sie w kacie i pisze. Kiedy nie pracuje fizycznie, podstawe jego wyzywienia stanowi gotowana soczewica. Codziennie zjawia sie w Centrum Pompidou. Tlum studentek z calego swiata. Major uczy sie w darmowych kabinach i prowadzi strategiczne obserwacje. Ostatnio zainteresowal sie pewna Iranka. Na uwagi, dlaczego nie robi kariery, reaguje z wyrazna irytacja. On na razie ma dosc Polski, chociaz moglby w niej zostac wysokim urzednikiem panstwowym. Ze swojego resortu (wojskowosc) zna dobrze Jasia Parysa, potrafilby tez zaczepic sie w kulturze. Zastanawia sie jednak nad dyplomacja. Posada stroza w ambasadzie, wyjasnia, satysfakcjonowalaby go w zupelnosci. _______________________________________________________________________ [Przekroj, 24.07.1992] Izabella Bodnar CO NOWEGO NA OLIMPIE? SLAWOMIR MROZEK ===================================== W maju i czerwcu slawny dramaturg przebywal we wloskiej Sienie. Tam - na festiwalu autorow dramatycznych rezyserujacych osobiscie wlasne dziela - odbyla sie swiatowa prapremiera jego najnowszej sztuki "Wdowy". Zrealizowal ja z grupa mlodych krakowskich aktorow, glownie studentow PWST. Wspolnie przybyli pozniej pod Wawel, by pokazac "Wdowy" podczas europejskiego Miesiaca Kultury. - Mam zawodowa sklonnosc, zeby nie mowic byle czego i byle jak. Po co plesc trzy po trzy - usprawiedliwial sie kiedys Slawomir Mrozek, gdy go pytano, dlaczego nie udziela wywiadow. Wierny tej zasadzie do dzis, przystal w Krakowie tylko na konferencje prasowa. - "Wdowy" powstaly w piec lat po "Portrecie" - powiedzial dziennikarzom. - W trybie ... przyspieszonym i wyjatkowym. Sztuke pisalem od poczatku stycznia do marca. Kiedy ukaze sie ona druku? Tekst jej - to nie literatura. To show biznes. Gdy publikuje sie tekst sztuki, istnieje obawa, ze ktos go wykorzysta i - bez porozumienia z moim agentem - zrobi przedstawienie np. w Pernambuco. Piractwo kwitnie przeciez i w tej dziedzinie. Mam, co prawda, nowego, silnego agenta, ktory to kontroluje, ale pamietajmy, ze opublikowany w Polsce tekst sztuki ma zasieg swiatowy. A tekst - to po prostu pieniadze: z nich zyje ja i moj agent. Fani Mrozka od dawna czekali na jego nowa sztuke, wierzac, ze tylko ten Wielki Szyderca moze napisac dzielo inspirowane wspolczesna sytuacja w swoim kraju. Ale jakze odlegle sa "Wdowy" od "Emigrantow" czy "Portretu". Sam autor przyznal, ze o sytuacji spoleczno-politycznej w Polsce nic nie wie: - Mieszkam w gorach Meksyku, w miejscu izolowanym od wszelkiej informacji. Prase polska otrzymuje z opoznieniem 3 tygodni do 2 miesiecy, jestem wiec calkowicie odciety od aktualnosci i proba wydawania sadow o sytuacji w Polsce bylaby z mojej strony arogancja. Zapytanu o plany powrotu do Polski, odparl: - Nie zamierzam wrocic tu na stale. Jestem silnie osiedlony w Meksyku i na tyle postarzaly - mam 62 lata - ze trudno mi sie przemieszczac jeszcze raz, a robilem to juz wiele razy i zawsze bardzo radykalnie. Dzis nalezy mi sie juz stale miejsce. Mam poczucie, ze ono tam, w Meksyku, istnieje - to ogromnie wazne miec je wreszcie po tylu "przeciagach", w ktorych zylem. W Polsce chce jednak przebywac o wiele dluzej i czesciej niz dotad. W najblizszym sezonie mam zamiar rezyserowac w Starym Teatrze w Krakowie "Wdowy", bo ... bardzo bym nie chcial przebywac w Polsce w charakterze nieokreslonym. Tylko kiedy czlowiek cos robi, czuje sie normalnie. _______________________________________________________________________ [Ponizszy tekst ukazal sie wczesniej na Poland-L] Pawel Penczek JESZCZE O POWSTANIU WARSZAWSKIM =============================== W 37 numerze Spojrzen ukazal sie tekst Andrzeja Pomiana omawiajacy Powstanie Warszawskie. Tekst dla mnie osobiscie nieco zaskakujacy, gdyz niejako 'a posteriori' uzasadniajacy decyzje rozpoczecia Powstania imponderabliami, natomiast pomniejszajacy (w moim rozumieniu) poniesione straty i szkody nie do naprawienia przez nastepne pokolenia. W sposob charakterystyczny tekst NIE podaje np. liczby ofiar cywilnych, co jest dziwnym przeoczeniem w tekscie rocznicowym. Poza wszystkim innym obawiam sie, ze autor nie jest warszawiakiem. Gdyby tak zniszczenia o podobnej skali wytarly z mapy Krakow z jego mieszkancami, zapewne bylbym w pelni za imponderabliami. Poniewaz jednak Powstanie zniszczylo Warszawe taka, w jakiej moja rodzina zamieszkiwala od pokolen, mam swoje watpliwosci. Co najwazniejsze Powstanie wyniszczylo (rekami Niemcow i ich oddzialow sojuszniczych) warszawska inteligencje. Uwazam, ze jest to najwieksza tragedia, ktora w dodatku w znacznej mierze ulatwila komunistom przejecie wladzy w powojennej Polsce i nadanie jej takiego, a nie innego charakteru. Nie bez racji Krakow zachowal swoj "konserwatywny" charakter stajac sie sola w oku nowych wladz. W Warszawie natomiast nowopowstaly aparat rzadowo-administracyjny zostal obsadzony ludzmi nowymi, ludzmi znikad, a w duzej mierze stalo sie to mozliwe za sprawa "prozni" wywolanej stratami ludnosciowymi w Powstaniu. Rozumiem jednak, ze dyskusje o sensownosci Powstania beda sie toczyc tak dlugo, jak dlugo sa na swiecie Polacy (nota bene Powstanie Warszawskie jest zdarzeniem z IIWW praktycznie nie znanym na Zachodzie, gdy wspominam o nim, rozmowca zazwyczaj przypuszcza, ze mowie o Powstaniu w Gettcie Warszawskim). Nie chcac jednak rozpoczynac dyskusji na ten temat pozwole sobie zwrocic uwage na inny zaskakujacy fragment tekstu A.Pomiana: >A teraz bomba! Ogloszony niedawno dokument oparty na wynurzeniach gen. >Leona Bukojemskiego, jednego z "wtajemniczonych", stwierdza, bez >zadnych watpliwosci, ze "Stalin zamierzal wcielic Polske do Zwiazku >Sowieckiego i uczynic z niej 17 republike zwiazkowa. Plany te >udaremnilo Powstanie Warszawskie. W obliczu sytuacji powstalej w >Warszawie, Kreml zrezygnowal z aneksji Polski" [2]. Tak wiec mimo >przegranej militarnej i zniszczen - Powstanie Warszawskie osiagnelo w >znacznej mierze swoj cel polityczny: nie dopuscilo do nowego >wykreslenia Polski z mapy Europy. Nie bylo "burza w szklance wody" [3]. ... > >__________________________________ >[2] "Stosunki Rzeczypospolitej Polskiej z Panstwem Radzieckim > 1918-1943", Wybor dokumentow, Wybor i opracowanie Jerzy > Kumaniecki, Warszawa 1991, s. 242 >[3] Jan Nowak (Zdzislaw Jezioranski), "Kurier z Warszawy", > Londyn 1978, s. 319 Faktycznie bomba! Nie wiem niestety, kto to Leon Bukojemski ani nie znam zacytowanego "Wyboru dokumentow". Co gorsza A. Pomian skromnie nie podaje, jaki to dokument *stwierdza bez zadnych watpliwosci*, ze "Stalin zamierzal wcielic Polske do Zwiazku Sowieckiego i uczynic z niej 17 republike zwiazkowa. Plany te udaremnilo Powstanie Warszawskie. W obliczu sytuacji powstalej w Warszawie, Kreml zrezygnowal z aneksji Polski". Moze ktos z uczestnikow listy czytal cytowana ksiazke i pamieta ten dokument? Moze ktos moglby go przytoczyc? Moze ktos z Polski? Mnie informacja ta o tyle zaskoczyla, ze decyzja o powstaniu Rzadu Lubelskiego jest wczesniejsza od Powstania i Manifest Lipcowy (jak sama nazwa wskazuje) powstal przynajmniej kilka tygodni przed wybuchem Powstania. Co wiecej ksztalt powojennej Europy byl juz w duzej mierze okreslony w rozmowach miedzy mocarstwami i w calej pozniejszej historii obie strony przestrzegaly ukladow mozliwie wiernie. A. Pomian nie podaje niestety, z jakiego okresu pochodzi dokument - z 39, 41, 42, a moze 43 ? Polityka radziecka wobec Polski ewoluowala bardzo szybko w tym okresie, no i zmienialy sie stosunki z aliantami. Pawel Penczek _______________________________________________________________________ [Ponizszy tekst ukazal sie wczesniej na Poland-L] Andrzej M. Kobos ODPOWIEDZIALNOSC ZA SLOWO ========================= Szanowny Panie Redaktorze, Z duzym zainteresowaniem przeczytalem w "Spojrzeniach" nr. 37, dwa artykuly: jeden Andrzeja Pomiana o Powstaniu Warszawskim, a drugi Henryka Daski o ocenie polskich tworcow socrealizmu. Tak sie sklada, ze oba te zagadnienia sa mi bardzo bliskie. Pragne poczynic krotkie komentarze do obu artykulow. 1) Andrzej Pomian slusznie podkresla znaczenie "imponderabilii" w decyzji Komendy Glownej A.K. wywolania Powstania Warszawskiego, a takze w jego pozniejszej ocenie historycznej. Do stwierdzen Pomiana chcialbym tylko dodac, ze ow aspekt imponderabilii, jak rowniez wojskowe aspekty w podjeciu decyzji, opisal dosyc dokladnie gen. Tadeusz Pelczynski-"Grzegorz", szef sztabu K.G. A.K., w rozmowie z historykiem Powstania Janem Ciechanowskim. Rozmowa ta zostala opublikowana przed kilkoma laty w paryskich "Zeszytach Historycznych". Powiem tylko, ze gen. Pelczynski podkresla olbrzymia wage owych imponderabilii. Andrzej Pomian cytuje w jednym miejscu Jana Nowaka z "Kuriera z Warszawy". Byc moze powinien on byl zacytowac rowniez i inne zdanie z tej ksiazki, dla mnie kluczowe dla historycznego znaczenia Powstania; "Powstanie uratowalo dusze narodu, ktory mogl oprzec sie sowietyzacji". Z drugiej jednak strony, Powstanie wyniszczylo sily wojskowe i organizacje militarna, ktore bardziej czynnie i skutecznie moglyby pozniej opierac sie nowemu okupantowi. Nawiasem mowiac, byl to jeden z zarzutow, ktore po zakonczeniu wojny gen. Anders stawial gen. Komorowskiemu. Pomijam tutaj sprawe olbrzymich strat wsrod ludnosci cywilnej i doszczetnego nieomal zniszczenia miasta. Nalezy jeszcze podkreslic, ze chociaz rozkaz "rozpoczecia dzialan" powstanczych zostal wydany przez gen. Tadeusza "Bora"-Komorowskiego 31 lipca ok. 6 popoludniu, to koncepcja i wojskowe planowanie Powstania opracowywane byly przez z gora dwa lata. Istnieje na ten temat olbrzymia literatura dokumentalna. 2) Pan Dasko w swoim artykule, wyraznie sympatyzujacym z innym artykulem Marka Adamca, zupelnie pomija najistotniejszy, wg mnie, aspekt braku pozniejszego, jednoznacznego odzegnania sie tworcow socrealistycznych od ich dawnej tworczosci i ich rozliczenia sie wobec czytelnikow ze swoich dawnych postaw, nie zas traktowania tamtego okresu za pewien, co prawda wstydliwy, okres w ich tworczosci artystycznej, za pewna przygode intelektualna, nie obciazajaca ich, ani nie podwazajaca ich wiarygodnosci, kiedy teraz podejmuja wysilki moralizatorskie. Takie jasne rozliczenie sie stanowi oczywiscie klucz do unikniecia sprowadzenia zagadnienia do absurdu i do uniemozliwienia Feliksowi Edmundowiczowi przesylania nam czulych usmiechow zza grobu. Rzecz w tym, ze bardzo nieliczni z tamtych tworcow wyciagneli owe szkielety z szafy swojej tworczosci. I jeszcze jedno. Pan Dasko wymienia Stanislawa Lema. Pan Dasko, znajacy "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda od podszewki, zapewne pamieta, co jego przyjaciel napisal tam o Lemie: "Zyje w Polsce mlody - chyba w moim wieku - pisarz nazwiskiem Stanislaw Lem. Jest to swietny pisarz, ale waloru jego mozna sie tylko domyslac. Zdaje sie, ze na samym poczatku cos tam drukowal w "Tygodniku Powszechnym", ale potem nazwisko jego wiaze sie juz tylko z oficjalnymi czasopismami i ksiazkami, ktore mu wydaja, i ktorych odbior preparowany jest bez trudu przez komunistyczne wydawnictwa i komunistycznych krytykow wedlug zelaznych kryteriow zasady "jak trzeba". Lem uprawia owe popularnonaukowe fantazje znane na Zachodzie jako "science fiction", wydaje sie jednak, ze dysponuje on wiedza, a nade wszystko kultura pisania i gietkoscia wyobrazni i narracji w takim stopniu, ze stary Wells zzielenialby, gdyby sobie Lema poczytal. Niedawno przeczytalem opowiadanie Lema w "Dookola Swiata" - nazywalo sie "Krysztalowa kula" i mialo na mnie wplyw osobliwy. Nie przypominam sobie, abym uprzednio mial do czynienia z literatura, ktora tak jednako budzilaby we mnie zachwyt i obrzydzenie. Jest to opowiadanie o opowiadaniach, misterna petla eudycji, wyksztalcenia, nauk scislych, fantastyki, imaginacji, konkwistadorzy i termity, oblakana zadza zlota i entomologia - jakas niezwykla literacka fuga, polifonia i kontrapunkt o przedziwnej subtelnosci rozumowania, obrazowania i uzasadnien. Wszystko zas spina watek o agencie amerykanskiego wywiadu, ktory usiluje okrasc francuskiego profesora, naturalnie postepowca i czlonka Ruchu Pokoju, z jego odkryc i badan. I co z tego Lem ma? Oczywiscie, ma opublikowane opowiadanie, ktore bronic mozna argumentem, ze owe dwie pyszne historie, czyli dwa glowne watki, nie ukazalyby sie w druku, gdyby nie trzeci. Ale czy mozna ratowac cokolwiek za cene niedorzecznosci? Czy, koncesja, czyli srodek nie staje sie dominanta? Jesli kultura jest tlenem ludzkosci, to kazde zatrucie powietrza sie liczy, nawet najulotniejszy bzdet czuc. Lem woli, zeby opowiadanie zylo, nawet napietnowane wulgarnym idiotyzmem, lecz dla mnie - i zapewne dla bardzo, bardzo wielu - literatura, ktorej domalowuje sie wilcze kly imperializmu na przepustke, przestaje zyc." Powinno to chyba wystarczyc, aby nie powtarzac za Adamcem nazwiska Lema, jako argumentu przeciwko retrospektywnemu poszukiwaniu "odpowiedzialnosci za slowo". Jest raczej oczywiste, ze efekt deprawacyjny tego, co napisali byli np. Lem lub Mrozek, byl nieporownywalnie mniejszy od tego, co napisali np. Jerzy Andrzejewski lub Kazimierz Brandys w swoich klamliwych utworach, walkowanych pozniej przez wiele lat PRL-u i wpychanych w mozgi mlodziezy. Ci ostatni, chociaz stali sie pozniej heroldami liberalizmu, nigdy nie postawili zagadnienia swojej dawnej tworczosci w sposob jasny i otwarty. I tutaj, jak mawialo sie za mistrza Gomulki, "lezy pies pogrzebany". Na koniec sprawa humorystyczna: Pan Dasko ubolewa nad "donosami" na innych, a sam czyni "donos" na Jacka Trznadla. Pyta rowniez, "czy ktos zrobi kiedys wywiad z Jackem Trznadlem?". W "Hanbie domowej" Jacek Trznadel nigdy nie ukrywal swojej przeszlosci. Smiem przypuszczac, ze nie odmowilby teraz wywiadu Panu Dasce. Z powazaniem, Andrzej Kobos _______________________________________________________________________ Jurek Krzystek LITERATURA A PIEKNO =================== Zamieszczony powyzej list Andrzeja M. Kobosa (a wlasciwie jego druga czesc) jest kolejna wypowiedzia w "Spojrzeniach" na temat 'odpowiedzialnosci za slowo'. Sadze, ze wyczerpuje ona temat, przynajmniej na jakis czas. Pozwole sobie jednak przed zamknieciem go na osobisty komentarz. Przyznaje, ze podoba mi sie cytat z Tyrmanda. Stanowi dobra ilustracje stwierdzenia Daski o 'biciu sie w cudza piers'. Czy Tyrmand bil sie rowniez i w swoja - nie wiem i malo mnie to obchodzi. Mowa bedzie o czyms zupelnie innym: Przejrzalem wszystkie trzy teksty AMK (poprzednie: "Spojrzenia" nr 19 i 21) i rzucilo mi sie cos w oczy: w zadnym z nich nie napotkalem slowa 'piekno' czy tez 'artyzm' czy czegokolwiek do tych slow zblizonego. Poniewaz trudne do uwierzenia sie wydaje, ze dla Autora wartosci takie nie istnieja, nalezy przypuszczac, ze odgrywaja one u niego drugo- a moze nawet trzeciorzedna role w ocenie dziel poszczegolnych autorow i samych autorow. Tym niemniej jednak istnieje przyjety ogolnie na swiecie podzial literatury na gatunek zwany 'piekna' (ang. fiction) i faktograficzna (ang. non-fiction). Od literatury faktu wymaga sie bezwzglednej wiernosci opisywanym wydarzeniom. Od literatury pieknej nie slyszalem, aby rozsadni ludzie sie tego dopominali. Ba, literatura piekna (badz ogolnie sztuki piekne) potrafia same *kreowac* fakty, jak n.p. bylo ze slynna scena masakry na schodach w Odessie w filmie "Pancernik Potiomkin" Eisensteina, ktora sie nigdy nie zdarzyla. I nic to nie przeszkadza, ze film Eisensteina jest po dzis dzien uznany za arcydzielo gatunku. Postawa przeciwna do tej, ktora sugeruje AMK zaklada, ze literature piekna nalezy oceniac wylacznie wedlug tego, co tkwi w jej nazwie, tzn. szeroko pojmowanego 'piekna' jako bukietu doznan, ktore mozna wyniesc z jej lektury: doznan estetycznych, emocjonalnych, intelektualnych lub innych o zlizonej naturze. Naturalnie podejscie powyzsze jest niemal rownie skrajne, jak AMK. Literatura rzadko, albo nigdy nie istnieje w prozni - przeciwnie, zwlaszcza w polskich realiach powojennych zostala uwiklana jak nigdy w polityke. Co wobec tego sam mysle na ten temat? Jako czlowiek unikajacy postaw skrajnych jestem zdania, ze w literaturze pieknej nalezy dyskutowac przede wszystkim o jej pieknie badz jego braku - jest to pojecie bardzo subiektywne i dostarczy w pewnoscia tematow do dyskusji. Rownoczesnie dobrze jest miec swiadomosc, w jakich okolicznosciach dane dzielo powstalo i na ile opisywane w nim wydarzenia sa nie tyle prawdziwe, co prawdopodobne. Osoby natomiast, ktore domagaja sie stuprocentowej wiernosci utworu beletrystycznego z faktami, zachecam do skoncentrowania uwagi na literaturze historycznej. O ile wiec jestem w stanie zrozumiec, choc niekoniecznie sie zgodzic z wymaganiami AMK wobec poszczegolnych dziel literackich, to niezbyt dobrze pojmuje ocenianie dorobku konkretnych autorow w sposob 'calosciowy'. Jezeli dany autor popelnil kiedys utwor podly i nigdy nie przeprowadzil publicznej samokrytyki, czy to znaczy, ze nie mozna juz nigdy wziac innego jego dziela do reki? A jak zdazyl w miedzyczasie umrzec, to pozostanie na wieki wiekow przeklety? Przyjecie tej zasady mogloby oznaczac, ze urodzilem sie i wychowalem w kraju pozbawionym niemal calkowicie literatury dopuszczalnej do czytania! Nieliczne bowiem sa szeregi 'swietych antykomunistow', jak pisze Dasko, oj nieliczne - nawet Tyrmand z nich, jak sie okazuje, wypadl, a jedno znane nazwisko Herberta niewiele tu pomaga. Probuje dojsc, skad pochodzi ta postawa 'calosciowa' i mam pewne przypuszczenie, ze byc moze z istnienia zjawiska 'wieszcza', popularnego w Polsce XIX-wiecznej. Poetom i pisarzom przypisywano wowczas nieslychanie wazna role moralna - ktora zreszta probowali czesto odgrywac. Mysle, ze skoro mamy koniec wieku XX i doswiadczenie dwu ustrojow, ktore rowniez probowaly podniesc role literatury do rangi znacznie wznioslejszej niz normalnie odgrywana (choc sluzebnej wobec wyzszych celow), to moze lepiej zejsc z koturnow na ziemie, przestac traktowac pisarzy jako 'moralizatorow' (nawet, gdy sami do tego aspiruja) i zaczac po prostu ich czytac. Na koniec zas maly konkretny przyklad. AMK szczegolnie wojuje z nieboszczykiem Andrzejewskim. Owze napisal "Popiol i Diament", ksiazke w swej wymowie ideolo zaklamana - co do tego jestem z AMK zgodny. Przypominam sobie jednak scene z mego dziecinstwa, kiedy to grupa osob z pokolenia moich rodzicow ogladala film Wajdy nakrecony wedlug tej ksiazki. I zamiast glosno narzekac, ze to wszystko klamstwo - plakali autentycznymi lzami. Nie osmielilbym sie nigdy stwierdzic, ze ludzie ci, ktorzy na wlasnej skorze przezyli wydarzenia opisywane m. in. przez Andrzejewskiego, mogli miec przez niego 'wyprane mozgi'. A moze potrafili docenic walory artystyczne filmu i bedacej jego podstawa ksiazki? Ja w kazdym razie pozostane pelen watpliwosci, zas osobom, ktore maja przed oczami obraz nimi nie zmacony, sam nie wiem - zazdroscic czy wspolczuc? Jurek Krzystek _______________________________________________________________________ [Gazeta Wyborcza, 20.07.1992] Adam Strzembosz CO MA BYC OSTRZEZENIEM DLA PRZYSZLYCH POKOLEN? ============================================== W "Gazecie Wyborczej" (nr 114) ukazal sie przeprowadzony ze mna krociotki wywiad zwiazany z pracami Senatu nad projektem ustawy "O sciganiu zbrodni stalinowskich". W wywiadzie tym wyrazilem opinie, ze w wielu wypadkach wystarczajacym zadoscuczynieniem dla pokrzywdzonych mogloby byc opublikowanie listy prokuratorow, sedziow wojskowych i innych osob, ktore w okresie stalinizmu dopuscily sie zbrodni na spoleczenstwie polskim. Rownoczesnie wyrazilem przypuszczenie, ze wiele osob zajmujacych dzis wysokie stanowiska obawia sie takiej publikacji. Wypowiedz ta, jak mnie informowal dziennikarz "Gazety", wywolala wiele telefonow do redakcji. Sadze zatem, ze powinienem szerzej rozwinac wyrazona opinie. Trudno sadzic, aby w srodowiskach opiniotworczych nie bylo swiadomosci, czym byl w Polsce okres stalinowski. Za duzo na ten temat ukazalo sie publikacji na Zachodzie i w kraju, zbyt wiele osob "zrehabilitowano" posmiertnie i za ich zycia. Opublikowano tez listy tysiecy osob zamordowanych w wiezieniach, a przeciez wiele wiecej zastrzelono gdzies na podworku Urzedu Bezpieczenstwa. Znany jest tez system wyrafinowanych tortur ulatwiajacych skazanie na podstawie przyznania sie do winy lub zeznania odpowiednio "przygotowanych" swiadkow. Mimo to bezposredni i posredni oprawcy pobieraja dotad wysokie emerytury, zajmuja luksusowe, ogromne mieszkania, korzystaja (a takze ich rodziny) ze szczegolnych przywilejow. Wystarczy powiedzic, ze zona ministra bezpieczenstwa publicznego, ktorego nawet po 1956 r. nie mogla dosiegnac reka sprawiedliwosci, jeszcze w styczniu tego roku korzystala z rzadowego szpitala w Konstancinie (obok zon wielu ministrow z okresu "realnego socjalizmu", a takze ich samych, tak jakby ci panowie nie ponosili zadnej odpowiedzialnosci za utrwalanie tego systemu). Powstaje pytanie, jak to jest mozliwe. Ano jest, gdyz dotad dla wielu srodowisk i osob "znaczacych" (politykow, pisarzy, dziennikarzy, naukowcow, sedziow, adwokatow, prokuratorow itd.) do niedawna sluzacych z zaangazowaniem "jedynie slusznej idei", nie sa to fakty bulwersujace. Przeciez jeszcze niedawno lata 1945-1949 przedstawiali jako okres pluralizmu (wielosektorowosci) w gospodarce, wzglednego liberalizmu (dla kogo?) i terroru ograniczonego do slusznej walki "ze zbrojnym podziemiem". Nadto wiele z tych osob, dotad lub do niedawna zajmujacych wysokie stanowiska, w latach 1944-1956 bezporednio pracowalo w organach bezpieczenstwa, w informacji wojskowej, orzekalo w sekcjach tajnych lub domagalo sie bezwzglednych wyrokow przed sadami. Wielu pracowalo w cenzurze lub w urzedzie ds. wyznan na stanowiskach merytorycznych, a taka praca ma takze charakter hanbiacy. Trudno wiec sie dziwic, ze chcieliby jak najpredzej zapomniec o przeszlosci i wzywaja do tego pokrzywdzonych. Jeszcze liczniejsi sa ci, ktorym rowniez byloby to nie na reke, gdyz korzystali z roznych form pomocy ze strony "moznych przyjaciol", sa z nimi spokrewnieni, robili im reklame, gdy po 1956 r. zajmowali nowe, wyzsze stanowiska, i z wielu innych wzgledow. Ci "nie zainteresowani" maja ogromny wplyw na opinie publiczna, a takze na politykow. Wielu z nich stanowi ich "zaplecze" polityczne, prasowe, nawet intelektualne - moga tez byc groznym przeciwnikiem. Stad przewiduje ogromne protesty i "wojny podjazdowe", gdyby forsowano sporzadzenie takich list, aby przynajmniej dac swiadectwo prawdzie, jesli z przyczyn prawnych (lub - pozaprawnych) uzna sie za niemozliwe sciganie ich przestepstw, a zebranie odpowiednich materialow dla przypisania zbrodni przeciwko ludzkosci okaze sie niemozliwe. Nie jest rzecza Sadu Najwyzszego sporzadzanie, a tym bardziej publikowanie nazwisk oficerow sledczych, prokuratorow, sedziow szczegolnie "zasluzonych" w okresie stalinizmu. Zreszta akta Sadu Najwyzszego to malo znaczace zrodlo informacji. Wiekszosc tragedii rozegrala sie poza nim i akta tych spraw karnych znajduja sie w dziesiatkach archiwow. Trzeba nadto dokonac odpowiednich analiz, aby ujawnic osoby wyrozniajace sie okrucienstwem, dyspozycyjnoscia itd. - nie mozna dzialac mechanicznie, bo nawet wsrod sedziow wymienionych jako orzekajacy w sekcji tajnej znalazl sie sedzia odwazny, godny szacunku. Trzeba tez ustalic, jakie dana osoba obecnie nosi nazwisko (wielu pracownikow SB rownoczesnie poslugiwalo sie roznymi nazwiskami, mogli je tez pozniej zmienic). To zadanie dla jakiejs wyspecjalizowanej instytucji - moze dla Instytutu Pamieci Narodowej - Glownej Komisji od roku badajacej zbrodnie stalinowskie. To zadanie rowniez dla dziennikarzy, nawet gdyby zajeli sie tylko wycinkiem tej problematyki analizujac pod tym katem procesy przeciwko poszczegolnym osobom lub organizacjom. Skoro nie mozna odebrac przywilejow (prawa nabyte), skoro nie mozna uzyskac potepienia moralnego hanbiacej dzialalnosci (dzialalnosci - a nie "calego" czlowieka), to coz pozostaje? Co ma byc ostrzezeniem dla przyszlych pokolen? Tylko procesy karne! Rozumiem wiec tych, ktorzy domagaja sie energicznego scigania zbrodni przeciwko ludzkosci (nieprzedawnialnych), a takze innych przestepstw, ktore ulegly przedawnieniu, bo nie mozna ich bylo scigac ze wzgledu na szczegolna ochrone zapewniona ich sprawcom. Przyznam sie jednak, ze nie najlepiej rokuje i tym staraniom. Z powodow - jak wyzej, mocno wspartych retoryka praworzadnosci i humanizmu. Notabene, mimo ze uchwala Sejmu uznajaca za nielegalna decyzje o wprowadzeniu stanu wojennego zapadla 1 lutego, odpowiednia komisja sejmowa dotad nawet sie nie ukonstytuowala. Tak samo po roku od wejscia w zycie ustawy pozwalajacej na sciganie zbrodni stalinowskich do sadu ani w jednej takiej sprawie nie wplynal akt oskarzenia. Rozumiem trudnosci, ale chcialbym przynajmniej znac plany i liczbe osob objetych postepowaniem o zbrodnie przeciwko ludzkosci. _______________________________________________________________________ [Spotkania, 25.06-1.07.1992] Mariusz Gorzka BOG MILCZACEJ OBECNOSCI ======================= Przyjezdzajacy tu czlowiek, czesto pospiesznie chwytajacy dzien, musi gleboko odetchnac i uczyc sie obcowania z cisza, z Bogiem i z samym soba. Tylko Bog sie tutaj liczy. Kolana nie musza szukac miejsca na koscielnym kleczniku - zapadaja sie w sladach wyzlobionych przez poprzednikow. O czwartej rano dzwieki dzwonu otwieraja klasztorny dzien. Milczacy mnisi w kremowobialych habitach pospiesznie zmierzaja na modlitwe. Jeden z nich stawia swiece na wysokim swieczniku przed oltarzem. Jej swiatlo przez caly czas bedzie towarzyszyc modlitwie: za wierzacych i niewierzacych, wracajacych z pracy i do niej jadacych, za umierajacych i dopiero co przychodzacych na swiat. W swiatyni nie ma nikogo oprocz braci. Zakon ten jest jedynym w Polsce meskim zgromadzeniem, ktore nie prowadzi zadnej duszpasterskiej dzialalnosci na zewnatrz. Zakon Ojcow Kamedulow istnieje od poczatku XI wieku. Jego tworca byl sw. Romuald (zm. 1027). Nazwa zakonu pochodzi od wloskiej miejcowosci Camaldoli u podnoza Apenin. Do Polski kamedulow sprowadzil w 1604 roku Mikolaj Wolski, wielki marszalek koronny. Ich pierwsza siedziba byl istniejacy do dzis erem-pustelnia zwana Srebrna Gora na Bielanach w Krakowie. W czasach najwiekszego rozkwitu (XVII-XVIII wiek) kameduli posiadali siedem klasztorow. Dzis, oprocz krakowskiej, maja jeszcze pustelnie w Broniszewie. Caly rytm dnia, to modlitwa przeplatana praca - "Ora et labora". Na wspolne modly mnisi zbieraja sie szesc razy dziennie. Miedzy modlitwami jeden pracuje w ogrodzie, inny w malym gospodarstwie z jedna krowa, jeszcze inny przy ulach... Erem - niewielki domek, o powierzchni ok. 20 metrow kwadratowych, w ktorym mieszka mnich. Kazdy eremita ma tam cele wyposazona tylko w lozko, stol, krzeslo i klecznik. Obok celi znajduje sie malenka kaplica oraz lazienka. Posilki - mnisi spozywaja samotnie w swoich celach. Tylko kilka razy do roku - w wieksze swieta - jedza w refektarzu. Kuchnia kameduly sklada sie tylko z tego, co da matka ziemia: owocow, warzyw i nabialu. Nie jedza w ogole miesa. Milczenie - obowiazuje kazdego mnicha-pustelnika. Tylko w sprawach koniecznych, np. przy pracy, moze cos powiedziec bratu. Rozmowy sa dozwolone tylko przy swietach, w czasie wspolnego posilku. Przeor klasztoru, ojciec Jozef, pogodny mlody czlowiek, nie chce mowic na temat Boga i modlitwy. Mnich o tym nie mowi. Mnich tym zyje. W pustelni panuje cisza. Miedzy drzewami mignal mlody zakonnik ubrany - jak przystalo na mlodziez - w roboczy habit z wytartego dzinsu. Jego bose nogi sprawnie omijaly kamienie. Marchew, cebula, groch, buraki, salata - wszystko, jak pod sznurek. Nieco dalej wieksze pole ziemniakow i zyta. Na zewnatrz mnisi kupuja jedynie chleb, jaja i ryby. Porosniety trawa mur otula caly klasztor, jak zielonoszary habit. Jadalnia-refektarz jest tak wielki, ze zasiadac by mogly i ze dwie setki mnichow. Dzisiaj jest ich zaledwie dwudziestu dwoch. Mnich chowany jest boso, w habicie, z rozancem w dloniach. Lezy na desce dlugosci jego ciala. Wyraza to prostote i ubostwo, ktorym cale zycie dochowywal wiernosci. Groby znajduja sie w koscielnych katakumbach. Cialo mnicha sklada sie tam na okolo 100 lat, po czym jego doczesne szczatki sa przenoszone do zbiorowego grobu pod posadzka kosciola. W klasztornym kosciele sa groby i wspaniala biblioteka, ktora zawiera oryginalne woluminy z XVII wieku. Trzeba sie tam wspiac po kretych i waskich kamiennych schodach. W srodku debowe pulpity do przepisywania ksiag, na nich miejsce na pioro i kalamarz. Zapach pergaminu, gdzies wysoko w rogu pajeczyna. Dzwonek sygnaturki - to juz dwudziesta. Mnisi zachodza do swoich cel, by zostawic roboczy habit i zalozyc "modlitewny". Po modlitwach jeden z nich podlewa "swoj" trzydziestometrowy ogrodek. Usmiecha sie. Podchodzi do kranu, gdzie lataja pszczoly. Nalewa na reke wode, a one pija. Dzien ma sie ku koncowi. Brat Doroteusz daje znac sygnaturka, ze za chwile zamknie kosciol. Jest czas modlitwy, czas pracy, czas spoczynku. Z kroniki zakonnej: Podczas roznych utrapien panstwowych krolowie polscy spieszyli na Bielany warszawskie czy krakowskie do kamedulow, prosic o modlitwy za polska Korone... _______________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu) Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu) Jurek Karczmarczuk (karczma@frcaen51.bitnet) Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca) stale wspolpracuje: Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet) Copyright (C) by Zbigniew J. Pasek 1992. Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP, adres: (128.32.123.30), directory: /pub/VARIA/polish/dir_spojrzenia ____________________________koniec numeru 39___________________________