________________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| ________________________________________________________________________ Sroda, 18.03.1998 ISSN 1067-4020 nr 163 ________________________________________________________________________ W numerze: Branley Zeichner - 1968... O roku ufff! Hugon Karwowski - Krolik Marian Brandys - Rozprawa z Jasienica ________________________________________________________________________ [Od red. W tych dniach przypada 30-ta rocznica wydarzen znanych jako "Marzec 68", a jutro konkretnie przemowienia Gomulki w Sali Kongresowej, w ktorym padaly takie wiekopomne sformulowania jak "Ni pies ni wydra, cos na ksztalt swidra" (to pod adresem Adama Michnika i innych "rewizjonistow"). Zlozylismy wiec dwa wspomnienia osobiste z tego ponurego raczej okresu PRLu. Odgrzebalem tez stary wycinek z "Tygodnika Powszechnego", ktory ilustruje nieco szersze aspekty tych wydarzen, a mianowicie kampanie antyintelektualna, rozpetana przez Przewodnia Sile Narodu, a w tym wypadku skoncentrowana na osobie znakomitego pisarza, Pawla Jasienicy. Sam bylem wowczas jeszcze w liceum i mnie osobiscie te wydarzenia nie dotknely, ale sledzilem je uwaznie, probujac zrozumiec o co chodzi. Zreszta, do dzis nie wiadomo, o co dokladnie w tym paroksyzmie szalenstwa chodzilo: kto chcial wladzy czyim kosztem, kto prowokowal kogo, jesli w ogole. Wiadomo za to, na kim sie to skupilo, kogo zamykano w wiezieniach, kogo relegowano ze studiow i wysylano do zasadniczej sluzby wojskowej, kogo wreszcie zmuszano do opuszczenia kraju, w ktorym sie urodzil. J.K_ek.] ________________________________________________________________________ [Artykul ukazal sie uprzednio w nieco innej wersji na liscie "Papirus"] Branley Zeichner1968... O ROKU UFFF! ===================== Bylem wtedy studentem na III roku matematyki na Uniwersytecie Wroclawskim im. Boleslawa Bieruta. Podkreslam, ze bylem studentem, bo na nauke za duzo czasu nie mialem. III rok byl bardzo trudnym dla mnie i mnie-podobnych. "Wojsko" na III roku bylo w piatki, co dla aktywnych gorolazow bylo wystepkiem przeciw naturze i jawnym pogwalceniem praw czlowieka. Ale coz, byly to czasy jeszcze przed konferencja w Helsinkach i nie bardzo wiedzielismy gdzie sie skarzyc. Zamiast sie skarzyc, po prostu wyjezdzalismy juz w czwartek po poludniu w gory, tworzac sobie dlugi weekend. Po kilku takich nieumundurowanych piatkach jasnym bylo, ze tego roku nie zalicze i zaczalem powaznie planowac urlop dziekanski. Na zajecia powoli przestalem chodzic, robilem rozne fuchy, jak mycie okien, porzadkowanie magazynow, wrzucanie wegla. W domu juz nie mieszkalem, krecilem sie po 'pokojach' -- bylem sobie panem. Co tylko zarobilem, szlo na kino, ksiazki i na gory. W koncu semestru, zamiast szykowac sie do sesji, podalem prosbe o 'dziekanski'. Nie bardzo sie zgadzali (przez "wojsko"), podalem jeszcze raz i czekalem na spotkanie z dziekanem. W miedzyczasie, chyba w koncu stycznia, doszla do mnie petycja w sprawie Dziadow. Kolega, byly harcerz z Mokasynow, z Zielonej Gory (to byl taki elitarny szczep, troche przypominajacy walterowcow, tyle ze ich nie rozwiazali) dostal to od kumpla studiujacego w Warszawie. Poniewaz mialem czas i wielu kolegow, pokrecilem sie po akademikach i zebralem dosyc duzo podpisow. Przekazalem te petycje z powrotem i o sprawie zapomnialem... W Dzien Kobiet (piatek, o ile pamietam) juz bylem w gorach. Wrocilem do cywilizacji i uslyszalem, ze cos sie w Warszawie dzialo. Zajety bylem roznymi sprawami (bylem w kierownictwie Rajdu Marzanny, taka studencka impreza turystyczna), zostalo nam okolo miesiaca do imprezy i trzeba bylo sie spieszyc. Jako ten swobodny czlowiek to ja sie tym zajmowalem. Tymczasem i we Wroclawiu zaczelo sie gotowac. Petycje popierajace studentow Warszawy, komitety studenckie. Ciekawe czasy... Dokladnie nie pamietam, ale chyba 12 marcza wieczorem poszlismy z kolega, tez "rajdowcem", na zupke do studenckiej stolowki. Tam znalezlismy maszynopis z 'dziadowska' ballada, jedna z wielu jakie pozniej spiewano. Spodobala sie nam ona. Bylismy akurat przed zebraniem kierownictwa rajdu, w biurach ZSP, na tzw. 'wiezy' ('z' z kropka). Byla tam maszyna do pisania i postanowilismy przepisac kilka (6, bo wiecej kalki nie znalezlismy) kopii ballady, dla kolegow. Poniewaz bylismy bardzo madrzy i panowala atmosfera studenckiej solidarnosci, to bez namyslu dalem jedna z odbitek koledze z KU ZMS. Zabral ja na posiedzenie KU w sasiednim pokoju. My zeszlismy na wiec matematykow, tam rozdalismy reszte kopii ballady, jedna zostawilem sobie. Po wiecu wrocilismy z reszta aktywu turystycznego na zebranie w sprawach rajdu. Byla nas czworka 'turystow' i jeszcze jeden kolega, chemik, ktory czekal na nas, bo mieszkalismy w tej samej okolicy i nie chcialo mu sie samemu isc do domu. Juz zbieralismy sie do odejscia, gdy do pokoju wpadlo dwoch czlonkow KU partii. Zaczeli sie nas dopytywac, rozgladac, przegladali papiery, spisali nasze nazwiska i poszli. My tez. Nastepnego dnia w poludnie zaczal sie na wroclawskich uczelniach strajk okupacyjny. Mimo, ze rodzice twierdzili, ze nie mam tam czego szukac, to jako dorosly i wolny czlowiek oczywiscie tam poszedlem. Nie udzielalem sie, bo juz jasne bylo, ze syjonisci sa winni, ale byc tam, bylem. Piekne czasy 'bycia razem'. Budynek Uniwerku otoczony milicja, to samo na innych uczelniach. Mimo kordonow, lacznicy kreca sie, przynosza wiadomosci. Z zakladow pracy - Pafawagu, Elwro przynosza nam zywnosc, pieniadze i slowa poparcia. Chodzily pogloski o poparciu elewow obu wroclawskich Szkol Oficerskich. Czulismy sie wspaniale. Rektorzy wroclawscy nie zgodzili sie na zaproszenie milicji na uczelnie, wielu pracownikow naukowych bylo z nami, szczegolnie z wydzialow scislych. Drugiego dnia strajku szukalismy oczywiscie, co "prasa klamie" o strajku. Nic nie bylo. Za to byl duzy artykul o wykryciu na Uniwersytecie grupy wichrzycieli, syjonistow, bananowej mlodziezy itp. To bylo wlasnie nasze zebranie turystyczne sprzed dwoch dni. Ta publikacja tylko jeszcze bardziej wzburzyla mlodziez na uczelniach. Ale strajk skonczyl sie nastepnego dnia, w wyniku porozumienia rektorow z KW partii. Milicja odstapila od oblezenia, obiecano powolac komisje do zbadania "wypadkow" i zadan studentow, a strajkujacy opuszcza budynki. Wrocilem do domu rodzicow, aby ich uspokoic. Tam znalazlem wezwanie na swiadka do Komendy Woj. MO. Szukano mnie w domu juz kilka razy... Przebralem sie w czysta odziez, szczotki do zebow nie wzialem ze soba. Powiedzialem czesc rodzicom i poszedlem. Komenda MO byla prawie naprzeciw domu. Przy wejsciu stalo dwoch milicjantow w kaskach. Pokazalem wezwanie i legitymacje studencka. Jeden z nich wskazal mi po ojcowsku, palka kierunek. Mialem gruba skorzana kurtke, dlatego za bardzo sie nie wzruszylem. Po kilku minutach oczekiwania zjawil sie facet, cywil i zabral mnie ze soba. Wedrowalismy przez dlugie korytarze, az weszlismy do jakiegos pokoju. Facet wyszedl i wrocil po pol godzinie. Przedstawil sie jako porucznik K., oswiadczyl mi ze jestem swiadkiem i musze mowic prawde. Nie przejalem sie, bo nie mialem nic do ukrycia. Tak przynajmniej myslalem. Pytal sie o zebranie opisane w gazecie. Wyjasnilem, ze to komitet organizacyjny rajdu studenckiego, wyjasnilem co to rajd, jakie funkcje pelnia uczestnicy zebrania i myslalem, ze skonczylismy. Wtedy K. wyciagnal kopie ballady. Studiowalem matematyke, nie prawo i nie wiedzialem, jaka jest roznica miedzy swiadkiem, a podejrzanym. Poza tym nie uwazalem, ze mam cos do ukrycia. Ballada byla jedna z lagodniejszych, slyszalem w czasie strajku rzeczy o wiele ostrzejsze. Wyjasnilem, ze ja znalazlem, ze przepisalem z kolega (widzial to ten dzialacz ZMS, ktory dostal ode mnie odbitke) i nie pamietalem, komu oddalem reszte kopii. Po kilku godzinach przekomarzania sie por. K. oswiadczyl, ze poniewaz nie pomagam mu dojsc do prawdy, zostawia mnie do wyjasnienia w areszcie. Odprowadzil mnie do podziemi i tam przekazal dyzurnemu. Oproznilem kieszenie, oddalem sznurowki, rewizja i do celi. Male pomieszczenie z malym okienkiem pod sufitem. 2/3 celi to drewniane podium. Na tym sie spi w nocy. Bylo tam cieplo i jeden koc mi wystarczyl. Po tym jak spalem w gorach na kamieniach, brak materaca nie przeszkadzal mi zasnac. Po jakims czasie otworzyly sie drzwi i wprowadzono kogos w srednim wieku. On tylko powiedzial dobry wieczor i poszedl spac. Zrozumialem ze byl w tej celi przede mna... Rano o 8.00 przyniesiono nam sniadanie. Moj nowy znajomy wyjasnil mi, ze taka pozna pobudke zawdzieczamy niedzieli, normalnie wstaje sie o 6.00. Dowiedzialem sie, ze moga mnie tak trzymac do 48 godzin, a pozniej musze dostac rozkaz aresztu potwierdzony przez prokuratora. Tak, ze za jakies 40 godzin pojde do domu. Jednego nie wzialem pod uwage. Moje imie, nazwisko, imiona rodzicow, mama pracujaca jako nauczycielka w zydowskiej szkole, tato z partyjna renta, wszystko to bardzo pasowalo do stereotypu wichrzyciela w 1968 r. Dlatego tez stalo sie jak w starym zydowskim dowcipie: Znasz Joska? Jakiego Joska? Tego co mieszka naprzeciw wiezienia? Aaah, tego Joska! A co z nim? A nic. On teraz mieszka naprzeciwko swojego domu... I budynek Komendy Woj. i areszt sledczy w budynku Sadow staly po drugiej strony fosy, naprzeciwko mieszkania rodzicow na Wlodkowica... W poludnie znowu sledztwo. Dalej szukamy brakujacych odbitek. Por. K. dziwi sie, jakim swedem dochrapalem sie piatki z polskiego na maturze. Przeciez moj polski jest do niczego. On by mnie na matematyke nie przyjal, ze wzgledu na polszczyzne podania na studia (podanie zreszta podyktowano nam wszystkim w liceum). Na takich przekomarzaniach czas mijal nam milo i szybko. O 2 nad ranem wrocilem do celi. Rano pobudka byla rzeczywiscie o szostej. Po sniadaniu wolno tylko siedziec, dyzurny dba, zebysmy nie spali. W poludnie znow sledztwo. Po kilku godzinach wracam do celi. Zostalo juz nieduzo. 5 minut po uplynieciu ustawowych 48 godzin, wywoluja mnie z celi. W biurze czeka na mnie mily facet. Przedstawia sie jako dyzurny prokurator, wyjasnia mi ze przestaje byc swiadkiem, a staje sie podejrzanym, wiezniem sledczym na 30 dni. Objasnia mi moje prawa i obowiazki. O adwokacie mowy nie ma. Zreszta nie uwazalem, ze jest potrzebny. Jeszcze dwa dni odsiedzialem w tej celi. Podczas spotkan ze sledczym zrozumialem, ze i reszta naszej szajki wichrzycieli byla przesluchiwana. Ale nowych pytan nie bylo. Tylko grozby por. K., ze on juz wie wszystko, bo inni sa madrzejsi ode mnie... Po dwoch dniach wywolano mnie z celi. Oddano mi wszystko z depozytu i przekazano por. K. i jeszcze jednemu smutnemu panu. Ten pan wyciagnal z kieszeni pistolet, zarepetowal go i ostrzegl mnie, ze w razie proby ucieczki bedzie strzelal bez ostrzezenia. Nie wiem dlaczego, ale nie przejalem sie. Na wszelki wypadek nie uciekalem :-). Na wszelki wypadek bylem tez bez sznurowek... Wyszlismy z budynku. Na zewnatrz byl ladny wiosenny dzien. Przeszlismy, nie spieszac sie ok. 100 metrow do budynku Sadow. Tam znow zatrzasnely sie za mna ciezkie drzwi aresztu sledczego. Po rewizji wprowadzono mnie do przestronnej i slonecznej celi. Trzy lozka, pojedynka i pietrowka, muszla, nie jakis kibel, zlew, stol i trzy krzesla. Wolne bylo tylko to gorne lozko i z przyjemnoscia je zajalem. Moi wspoltowarzysze byli ode mnie starsi, gdzies powyzej trzydziestki. Jeden z nich, recydywista, byl kierowca z zawodu i siedzial za rozne kradzieze . Drugi byl zaopatrzeniowcem i poniewaz mial na liczniku ponad 100 000 zl, czekalo go co najmniej 8 lat. Obaj byli spokojni, uporzadkowani, lubili opowiadac, tak ze czas mijal. Od czasu do czasu wolano kogos na sledztwo, pol godziny spaceru, raz na tydzien fryzjer przynosil ploteczki. Ten fryzjer szczegolnie mi sie spodobal, bo nigdy za goleniem sie nie przepadalem. A tu nie musialem sie skrobac samemu. Za paczke Sportow robil to delikatnie i nawet dezynfekowal brzytwe (Aidsa jeszcze wtedy nie wymyslili). Idac na jedno ze sledztw zauwazylem, ze na innym pietrze siedzi moj kumpel, ten, z ktorym znalezlismy ulotke. Po miesiacu oczywiscie areszt zostal przedluzony. Mniej wiecej wtedy sledztwo zrobilo sie ciekawsze. Por. K. dowiedzial sie gdzies o petycji "Dziadowskiej". Ja w miedzyczasie oczywiscie zapomnialem, skad ja mialem i komu oddalem. Dlatego po kilku dniach mialem "ucieche". Przyniosl mi on album ze zdjeciami warszawskich aresztowanych. Koniecznie chcial, zebym wskazal znajomych. A ja nie moglem nic pomoc. Znalem tam tylko jednego, ale juz bylem doswiadczonym wiezniem i kolegi z kolonii letniej w Gdansku-Przerobce tez nie poznalem. 1 czerwca, w Dzien Dziecka, dowiedzialem sie z gazety, ze sledztwo zostalo zakonczone i akt oskarzenia przeciw nam dwom zostal przekazany do sadu. Oskarzono nas z 22$ mkk (maly kodeks karny, uchwalony w latach stalinowskich do walki z "reakcja") -- rozpowszechnianie wiadomosci mogacych zaklocic spokoj publiczny. Kara minimalna -- 3 lata. Po kilku dniach zjawil sie prokurator i dal mi do przeczytania ten akt oskarzenia. Paragraf zostal zmieniony na zwykly kodeks karny, rozpowszechnianie falszywych wiadomosci, kara do 2 lat. Ucieszylem sie ta zmiana. W mojej balladzie nie bylo zadnej falszywej wiadomosci. Wszystko bylo potwierdzone w przemowieniu z 19 marca. Teraz sad bedzie musial nas uniewinnic... Sad nas nie uniewinnil. Ze wzgledu na szkodliwosc tresci sedzia nie zgodzil sie na odczytanie ballady i dyskutowanie na temat zawartych w niej wiadomosci. Nasz adwokat, oplacony przez nasze rodziny, tez bal sie podjac taka linie obrony. Po dwudniowej sprawie dostalismy po 10 miesiecy. Ale przynajmniej na sali sadowej widzielismy, ze mamy duzo prawdziwych przyjaciol. A glownymi poszkodowanymi byli nasi rodzice. To oni nie spali po nocach. Ojciec mojego "wspolnika" zostal zwolniony z pracy. Moja matka miala dyscyplinarke, dostala nagane za zle wychowanie syna i podala sie do dymisji z pracy. Ojcu odebrano pensje dla zasluzonych. Nasi Rodzice byli Prawdziwymi Bohaterami w tej calej historii. Czas mijal. Adwokat odwolywal sie od wyroku. Kiedy nasza sprawa dojdzie do apelacji -- nie wiedzielismy. Zaczely sie wakacje. Mimo zakonczenia sprawy zostalismy na statusie wiezniow sledczych. Nie dano nam wieziennej odziezy, moglismy dostawac i wysylac listy bez ograniczenia adresatow, oczywiscie po zatwierdzeniu przez cenzure. Ale tez spacery byly tylko polgodzinne (wiezien karny mial prawo do godziny), wizyty rodziny tylko raz na miesiac (karni -- co dwa tygodnie), ograniczenie gazet i oczywiscie caly czas na celi. W nocy 20 sierpnia 68 slyszelismy ciagly szum przelatujacych nad miastem ciezkich samolotow. Rano przez glosnik dowiedzielismy sie o bratniej pomocy udzielonej Czechoslowacji. Nie moglem sie doczekac gazet. Odykrylem ciekawa rzecz. Na temat tych wydarzen najbardziej prawdomowna byla "Prawda" (te gazete dawali bez ograniczen, razem z "Trybuna Ludu"). Po jakims czasie spotkalem w wiezieniu na Kleczkowskiej zolnierzy, ktorych skazano za odmowe wykonania rozkazow w Czechoslowacji. Siedzenie na celi bywa uciazliwe. Szczegolnie latem, gdy dostaje sie widokowki z wakacji. Bardzo szybko dostaje sie choroby nazywanej 'kurwica wiezienna'. Zewnetrznym objawem jest szybkie chodzenie od sciany do sciany. Cztery kroki w jedna strone, ostry zwrot, cztery kroki z powrotem. Samotnie, czesto parami. Ten krok wyroznia bylych wiezniow na wolnosci. Widzialem to tez w Izraelu. Poprosilem o wyjscie do pracy. Po kilku odmowach postanowilem walczyc o swoje prawa wieznia karnego :-). Oglosilem glodowke i zadzialalo. Po dwoch dniach wezwal mnie naczelnik i obiecal pozytywne zalatwienie sprawy. W pierwszej polowie wrzesnia wywolano mnie z celi, razem z rzeczami. Noc spedzilem z cala grupa w przejsciowce. Wszyscy probowali zgadnac dokad jedziemy. Wedlug skladu grupy wszystko bylo mozliwe. Byli tam i z lekkimi wyrokami i tez z dozywociem, malolaty i zgredy. Rano oddali nam nasze rzeczy (dostalem swoja zimowa odziez z marca), ale bez sznurowek, pasow, scyzorykow. Przeszlismy dokladna rewizje, bo kazdy wiezien powoli dorabia sie roznych nielegalnych rzeczy, jak zaostrzone lyzki, improwizowane grzalki, zapalniczki itp.. I do 'suki', specjalnie przystosownej do przewozu wiezniow "nyski". Konwojujacy nas klawisze nie chca nic powiedziec o kierunku jazdy. Okien w naszej czesci "nyski" oczywiscie nie ma, ale powoli zgadujemy, ze jedziemy na zachod, w kierunku Legnicy. Bywalcy szybko zgaduja pierwsza stacje -- Wilkow, oboz pracy kolo Zlotoryi. Lekki rezym, dla tych z krotkimi wyrokami, lub po odbyciu wiekszosci kary. Nastepna stacja bedzie Wolow, wiezienie centralne. Gdzie ja wpadne? Mam szczescie. Wysiadam w Wilkowie. Po szesciu miesiacach na celi to jak sanatorium... Albo kolonia letnia... Sloneczny dzien, trawnik z klombami, drzewa... Wiezniowie kreca sie po calym terenie bez eskorty... Znow rewizja, prysznic i po raz pierwszy dostaje wiezienne ubranie i buty. Jeden z funkcyjnych wiezniow odprowadza nas do przejsciowej sali. Sala w baraku, nikt nie zamyka drzwi na klucz, moge wyjsc kiedy chce na zewnatrz, jest swietlica z pingpongiem i telewizja, biblioteka... Jest tez pogorszenie warunkow. Skonczyl sie 'room service'... Na posilki trzeba sie pofatygowac do stolowki... Nastepnego dnia mam rozmowe z 'wychowawca'. To takie skrzyzowanie politruka z 'socjalnym'. Pyta sie, czy juz zaluje swoich grzechow. Ja, jak kazdy doswiadczony recydywista odpowiadam, ze ja, tego, tak niewinnie, nie wiem za co mnie tu trzymaja, nic zlego nie zrobilem. Wychowawca obiecuje, ze jeszcze ze mna porozmawia i ma nadzieje ze do konca wyroku zrozumie. To taka aluzja, bo za miesiac nalezy mi sie skrocenie kary za dobre zachowanie. Poniewaz juz co nieco nauczylem sie, to nawet nie podalem prosby. (Moj wspolnik zostal do konca na celi we Wroclawiu i podal prosbe o skrot. Zwolnil sie na Sylwestra, dwa tygodnie przed koncem, i te dwa tygodnie wisialy mu nad glowa przez kilka lat). Po dwoch dniach 'aklimatyzacji' dostalem przydzial do pracy. Kopalnia miedzi "Konrad", druga szychta (zmiana). Strasznie bylem ciekawy jak tam bedzie. Kiedys, w ogolniaku bylem na wycieczce w kopalni wegla, z Walbrzycha przeciez jestem, ale mimo wszystko czekalo mnie cos nowego. Zabralem swoje manele i przenioslem sie do odpowiedniego baraku. Od razu zauwazylem, ze to niezla fucha. Pobudka codziennie o 8.00 rano, potem sniadanie, o godzinie 12 obiad, o 13.00 wyjazd do pracy. Powrot okolo polnocy, kolacja i spac. W odroznieniu od innych brygad gornicy, jako czolowka klasy robotniczej, dostawali codziennie mieso na obiad (reszta tylko raz w tygodniu) i 40% wyplaty kopalnianej (inni tylko 25%) na prywatne konto. Ale najwieksza frajda to bylo otarcie sie o wolnosc. Po rewizji i liczeniu wychodzilo sie przez brame obozu (oboz byl otoczony podwojnym ogrodzeniem -- wysoki drewniany parkan i plot z kolczastego drutu, wieze straznicze z ckm-ami, normalny standard), wsiadalo do normalnego autokaru, z przezroczystymi oknami i prawie godzine jechalismy przez wolny swiat. Na kopalni przy wejsciu do szatni zostawialismy tez klawiszy i do wyjscia po skonczeniu szychty bylismy na rownych prawach z 'normalnymi cywilami'. W szatni kazdy mial swoj hak na ubranie i buty. Po przebraniu sie w robocze ubranie, w gumiaki, w kask z lampka, zjechalem winda 500 metrow pod ziemie. Jak zauwazylem, byla tam stala temperatura ponad 20 C, co w zwiazku z nadchodzaca zima bylo bardzo istotne. Praca nie byla tez za ciezka. Bylem tzw. konwojentem. Jezdzilem kolejka po kopalni i bylem odpowiedzialny za podlaczanie i odlaczanie wagonikow. Praca wesola, chociaz czasami niebezpieczna, jesli sie nie uwazalo i na czas nie wyciagnelo reki, czy glowy spomiedzy wozkow. Tak mijalo 7 godzin. Po wyjezdzie na wierzch goracy prysznic, szklanka mleka jak w sanatorium i autokarem do 'domu'. Troche szkoda mi bylo traconych programow TV, ale pewnie pamietacie, ze filmy byly powtarzane tez rano. Z czasem tez moglismy nad ranem ogladac olimpiade w Meksyku. Krotko mowiac kolonia letnia, tylko ten plot byl wyzszy. Po szesciu miesiacach na celi, to na pewno byla zmiana na lepsze. Jadac do Wilkowa zywilem rozne obawy. Poki bylem w zamknietych celach, mialem do czynienia z wiezniami tzw. 'gospodarczymi' czy innymi troche bardziej cywilizowanymi. W celi bylo nas tez tylko dwoch -- trzech. Nie wiedzialem, jak to bedzie miedzy "urkami". Mimo wszystko jestem Zydem, i to nie kulturysta. Slyszalem tez juz wczesniej, jak to czasami odnosza sie do nowicjuszy. Tak wiec pierwszy raz na ogolna sale wszedlem z dusza na ramieniu. Grupowy pokazal mi wolne lozko. Przedstawilem sie sasiadom, oni mnie. Wlozylem rzeczy do szafki. Inni 'kolonisci', ciekawi wiadomosci ze swiata, zaczeli wypytywac, skad, ile, za co. Ale glownym pytaniem bylo, co mowia we Wroclawiu (w wiezieniu oczywiscie) o amnestii. 1969 rok byl rokiem 25-lecia PRL-u i wszyscy mieli nadzieje. Przyznam sie, ze na wolnosci ten temat w ogole przez mysl mi nie przeszedl, ale za murem jest to glowny nurt rozmow. Jako 'polityczny' (oficjalnie nie bylo w PRL-u takiego statusu) nie musialem przestrzegac wszystkich niuansow urkowskiej grypsery (jezyka zlodziejskiego, wymyslonego zreszta przez Zydow, z dintojra, mojra, i jarusami z hebrajskiego). Po kilku dniach ktos mnie zagadnal, czy przypadkiem nie jestem Zydem. Zrobil to przy innych, z usmieszkiem czekajac na zaprzeczenie. Oczywiscie rozczarowalem go, wiedzac, ze z moja geba nie ma co udawac 'aryjczyka'. I na tym sie skonczylo. Raz tylko, dwa miesiace pozniej, jakis nowoprzybyly wiezien probowal mnie przegnac z obrzedu picia herbaty, mowiac: "Czego ten Zydek tu szuka?". Nie zdazylem zareagowac, gdy glowny 'urka' wypedzil go z kregu, a inni go zakrzyczeli, ze ja to niby Zyd, ale lepszy Polak od niego, bo przeciw ruskim walczylem. Tak, tam w wiezieniu, nas, marcowych, widzieli jako bojownikow o wolnosc nasza i wasza :-). Poniewaz jeszcze sie nie urodzil taki sk...syn, co by mogl zatrzymac czas, dziesiec miesiecy tez minelo. Zegnajac sie ze mna "wychowawca" dal mi 'przyjacielska' rade: "Macie obywatelu taki piekny kraj, po co wam tu w Polsce siedziec". Odrzeklem, ze mnie i w Karkonoszach sie podoba i wyszedlem za brame. Czekala tam na mnie matka i jak male dziecko zabrala do domu. Po drodze opowiedziala mi nowosci z ostatnich 10 miesiecy, te, ktorych nie odwazyla sie opowiedziec na widzeniach, czy listownie. Podsumowala, mowiac, ze jak najszybciej powinienem wyjechac. Nie bardzo mi sie to widzialo. Uznalem, ze przesadza. To, ze na studia nie moge wrocic, nie przeszkadzalo. Myslalem znalezc sobie prace jako przewodnik gorski, lub prowadzic jakies dalekie schronisko... W nastepnych dniach zaczalem spotykac kolegow, starych, jak i nowych. Pojawilo sie troche takich, ktorych przedtem znalem tylko z widzenia, a teraz demonstracyjnie przysiadali sie do mojego stolika w Kwancie (taka kawiarenka mat-fiz-chemu w Rynku). Mialem w planie odrobic zaleglosci kinowe, jak i znalezc prace. Z wiezienia wyszedlem z pewna sumka, ale siedzialem tylko 10 miesiecy, a nie dziesiec lat, tak ze duzo tego nie bylo. Szybko wykrylem jeszcze jeden problem. Moi rodzice sie zmienili. Bali sie za kazdym razem, gdy wychodzilem z domu. Wieczorami w ogole nie wolno mi sie bylo spoznic o minute. Zastawalem moja mame blada jak sciana... Ja tez sie zmienilem. Rok wczesniej takimi drobiazgami sie nie przejmowalem. Bylem pelnoletnim i nikt mi nie bedzie uczyc. Ja mam wlasne zycie. Teraz zrozumialem, ze za moje chojractwo rodzice zaplacili wysoka cene. Nie moglem sobie pozwolic na to. Nawet w gory bali sie mnie puscic... Po dwoch-trzech tygodniach wezwano mnie na milicje. Moj stary znajomy, por. K. przypomnial sobie o mnie. Pogadalismy sobie o tym i owym, o moich planach na przyszlosc, o moich mozliwosciach. M. in. obywatel porucznik tez przypomnial mi, ze po tym jak juz jako syjonista odsiedzialem, to jako syjonista moge wyjechac. Przypomnial mi, ze siostra jest przed matura, i pewnie bedzie jej baaaardzo trudno dostac sie na studia. Jego argumenty byly takie same jak mojej mamy. Jakby sie zgadali. Ale nadal bylo mi ciezko sie zdecydowac. Wyjezdzajac zdradzilbym moich przyjaciol, kolegow, ktorzy mnie tak dobrze przyjeli. W drugiej polowie lutego, miesiac po wyjsciu, podalem o wyjazd. Zeby nie byc darmozjadem, zapisalem sie w urzedzie zatrudnienia, ale wiedzialem, ze nie bede pracowac. Mialem rozne dorywcze prace, na lewo przez spoldzielnie studencka, zapisywane na kolegow. Ale trzeba byc uzytecznym obywatelem. Zaczalem chodzic od jednego zakladu do drugiego. Byly instytucje, ktore mnie sie nie spodobaly, w innych nie bylo dla mnie miejsca. Ale zauwazylem ciekawa rzecz. Wypelniajac podania, wszedzie wyjasnialem 'kadrowym', ze ja akurat wyszedlem z wiezienia, i siedzialem za 'marzec'. I w wielu wypadkach stosunek do mnie sie zmienial. Nagle bylo dla mnie miejsce. A ja akurat chcialem osiagnac odwrotny skutek. Z poczatkiem kwietnia dostalem odpowiedz. Mialem wyjechac do 15 maja. Zaczelo sie zbieranie papierkow. Uczelnia, urzedy podatkowe, rada narodowa, ambasada holenderska, itp... Zaczalem sie zegnac z tymi, ktorzy zostaja. Niektorzy rozumieli, inni mniej. To byly te najciezsze dni. Rodzice tez na razie zostawali, az siostra zda mature w czerwcu. Wyjezdzalem 10 maja, niedziela, dzien wyborow do Sejmu. Od poludnia zaczeli sie zjawiac harcerze, aby przypomniec mi, ze jeszcze nie spelnilem obywatelskiego obowiazku. Z duma pokazywalem moj dokument podrozy, w ktorym pisalo, ze to juz nie moj obowiazek... Wieczorem na dworcu zegnalem sie z przyjaciolmi. Moj 'wspolnik' odprowadzil mnie az do Katowic, a mama do granicy. Przejscie granicy przeszlo bez problemow. Po kilku godzinach w Bratyslawie czeski pogranicznik ogladajac moj nie-paszport, rzucil, ze jade mordowac arabskie dzieci. Nie moglem sobie odmowic tej przyjemnosci i odpyskowalem, ze przynajmniej nie przyjde z bratnia pomoca... Jeszcze w Polsce postanowilem, ze pojade do Izraela. Takie juz glupie wychowanie polskie, ze czlowiek musi miec ojczyzne. Jesli juz nie Polska, to najbardziej ojczyzna wydawal sie Izrael. 15 maja 1969 wyladowalem w Lod, w Izraelu. Bralek ________________________________________________________________________ [Artykul ukazal sie uprzednio w nieco innej wersji na liscie "ExLibris"] Hugon Karwowski KROLIK ====== Trudno mi uwierzyc, ze to juz 30 lat minelo od Marca i dziwie sie tym bardziej, ze mimo postepujacej sklerozy wciaz pamietam rozne drobne wydarzenia z tamtego okresu, a to zebrania ZMS-u na Mat-Fiz UW, a to 'Dziady', a to jak Irenka Lasota wskoczyla na lawke na wiecu na UW, a to jak bili na schodach, a to wyjazdy na prowincjonalne uczelnie, zeby i tam siac zamet. Jego Magnificencja Pan Rektor "skreslil mnie z listy studentow" po ostatnim wiecu na UW okolo 20 marca. Pamietam rozmowy z Panami Dziekanami i waznymi profesorami, kiedy usilowalem dostac sie z powrotem na studia i, jak mi sie wtedy wydawalo, potrzebowalem ich rekomendacji. Taki bylem naiwny, ze nie zdawalem sobie calkiem wtedy sprawy z tego, czego oni sie tak boja. Bardzo sie dziwilem, ze jak to moze byc, ze tu mnie za niewinnosc wyrzucili ze studiow, a on, taki wybitny naukowiec, czlonek Rady, laureat etc. nie chce kiwnac palcem. Myslalem sobie, ze moze to dlatego, ze bylem kiepskim studentem, a moze dlatego, ze bylem (wtedy juz eks-) czlonkiem ZMS-u. Wspominam z lezka w oku kilku moich kolegow z sluzby zasadniczej w Kompanii Odkazania, w ktorej sluzylem w Biskupcu Reszelskim od kwietnia 68. Pamietam tez zajecia polityczne na wiosne i latem 68, na ktorych przygotowywano nas psychicznie do inwazji na Czechoslowacje. Jako ze moja jednostka specjalizowala sie, jak sama nazwa wskazuje, w polewaniu sikawkami skazonych bronia chemiczna albo jadrowa czolgow i zolnierzy, nikt nas nie potrzebowal w akcji anty-dubczekowskiej, chyba ze do rozpedzania tlumu. Wojskowi propagandzisci niemniej wyzywali sie codziennie na bardzo z tego obrotu sprawy zadowolonym wojsku. Kazdy, kto sluzyl, wie, ze zajecia polityczne sa znacznie lepsze, niz bieganie po polu w masce gazowej i rozwijanie i zwijanie setek metrow wezy z sikawka na koncu. Na tych zajeciach wiazano sprytnie jedna gruba, a patriotyczna, nicia imperializm, syjonizm, Hupke i Czaje. Straszono nas, ze Ziemie Odzyskane sa w niebezpieczenstwie i nie brakowalo tez nacjonalizmu w stylu "juz my tym Pepikom pokazemy". Robilismy tez gazetki scienne o trzech rodzajach imperializmu i o klasie robotniczej, przodujacej sile narodu i jej sojuszu z ZSRR na czele. Na dowod spisku niemiecko-zydowskiego porucznik dawal do zrozumienia, ze ten Marks, no to wiecie sami. Pamietam tez szeroko reklamowane wsrod wojska spotkanie z sierzantem pochodzacym z wioski na bialostocczyznie, ktora jakoby spalil w 47 niejaki Jasienica. Nie mialem jako odkazacz w sumie najgorzej, szczegolnie jak juz ustaly bojki, codzienna sluzba w kuchni i pytania, jakie jest moje prawdziwe nazwisko. Bylo mi relatywnie dobrze, bo gralem niezle w brydza, a na takich bylo w Biskupcu duze zapotrzebowanie wsrod starszych stopniem. Czasem nawet udawalo mi sie uniknac wartowania, bo porucznicy potrzebowali czwartego. Mialem tez z brydza i od Babci dosyc pieniedzy na bimber i na papierosy, a juz nigdy potem nie bylem w takiej swietnej formie fizycznej. Oprocz snu w ramach rozrywek jezdzilismy na przepustke, przepraszam za wyrazenie, na dupy do Reszla. W Biskupcu zadna sie z zolnierzem ze sluzby zasadniczej nie chciala zadawac -- wolaly tych ze szkolki podoficerskiej. Wspominam tez bardzo cieplo odwiedziny przyjaciol z Warszawy. Przebieralem sie w zamknietym na trzy spusty pokoju hotelowym w cywilne ciuchy i siedzielismy do poznej nocy dyskutujac przyszlosc socjalizmow -- tego czeskiego z ludzka twarza i tego naszego bez. Wyszedlem z wojska w koncu lipca 68, bo dzieki nieustannym wysilkom mojej rodziny i protekcji wysoko postawionego znajomego mojego Dziadka z partyzantki (ktos komus uratowal zycie w 43. ryzykujac swoje przez kilka miesiecy) przyjeli mnie z powrotem na UW i Jaruzelski pozwolil mi sie przeniesc sie z Biskupca do Studium Wojskowego UW. Nie na dlugo zreszta, bo we wrzesniu, jak juz zakonczylem turnus poprawkowy na w/w Studium i zdalem zalegly egzamin z mechaniki kwantowej, wyrzucili mnie powtornie, tym razem na dwa lata. To zas za sprawa tego samego ubeka, ktory donosil na mnie w marcu, a ktory chyba w miedzyczasie awansowal. Zamieszany tez byl w to prawa reka rektora UW Rybickiego od spraw polityczno-narodowosciowych, niejaki plk. Makowski, obaj rzadkie szuje. Byly partyzant, chociaz wciaz czlonek KC, bal sie tym razem wychylic -- bylo po inwazji i sytuacja polityczna juz sie zmienila na gorsza. Wspomniany ubek zreszta sie w 89 roku uwlaszczyl i zasiada w waznej spolce. Ale to juz zupelnie inna historia. Wielu moich znajomych wyjezdzalo wtedy na emigracje. Tez chcialem wyjechac, ale nie podpadalem rasowo pod ustawe. Jedynym wyjsciem bylo malzenstwo z osoba uprawniona i pewna urocza mloda dama zaofiarowala sie, ze mi pomoze. Plan byl taki, ze wezmiemy fikcyjny slub, wyjedziemy razem, a potem zobaczymy, co bedzie dalej. Glownym problemem bylo to, ze nie mialem jeszcze 21 lat i musialem miec zezwolenie z sadu na malzenstwo. Sad byl sklonny wydac takie tylko wtedy, kiedy panna byla w ciazy. Na to nie bylo czasu, znalezlismy wiec ciezarna kolezanke, ktora chetnie nasikala do butelki. Zanioslem te cenna butelke do przychodni kolo Mostu Poniatowskiego. Krolik po tygodniu, owszem, potwierdzil ciaze, ale sad wtedy zazadal badania przez ginekologa, UB zaczelo weszyc i plan sie rozpadl. Wyemigrowalem ponad dziesiec lat pozniej. Nie mam watpliwosci, ze te kilkanascie miesiecy uksztaltowalo na reszte zycia moje poglady polityczne i nie tylko. Powinienem byc moze byc rezymowi za to wdzieczny, ze zrobili ze mnie czlowieka. Tu moja Zona by sie rozchichotala, wiec juz to marudzenie koncze Hugon ________________________________________________________________________ "Tygodnik Powszechny" 43/1993 Marian Brandys ROZPRAWA Z JASIENICA ==================== Ze wszystkich dedykacji, ktorymi Pawel Jasienica opatrywal darowane mi ksiazki, dwie sa szczegolnie mile. W ksiazce "Polska Jagiellonow" autor napisal: "Swiadectwo autorskiej pasji do historii w najlepsze rece -- Marianowi Brandysowi". I druga -- z ksiazki o Annie Jagiellonce "Ostatnia z rodu": "Gdybysmy wiek caly do wspolki z Panem po historii Polski grasowali, nie damy rady, nie wyczerpiemy tematu -- za duzo grubego zwierza. Szczesliwych lowow Panie Marianie!" Czas bezposrednio poprzedzajacy darowanie mi tych dwoch dedykacji byl dla Jasienicy okresem gwaltownych wzlotow i rownie gwaltownych upadkow. W roku 1963 -- wydana po dlugich korowodach z cenzura i partyjnymi historykami, ksiazka "Polska Jagiellonow" uznana zostala przez ogolnokrajowy plebiscyt czytelniczy za najlepsza ksiazke roku. Ale juz w kilka miesiecy pozniej autor wyroznionego dziela znalazl sie w spisie najsurowszych zakazow cenzuralnych, jako sygnatariusz znienawidzonego przez wladze PRL "Listu trzydziestu czterech" -- pierwszego zorganizowanego protestu intelektualistow w obronie zagrozonej kultury polskiej. Odtad w PRL nie wolno juz bylo nie tylko wydawac ksiazek Jasienicy, lecz nawet wymieniac w druku jego nazwiska. W tym czasie spotykalismy sie z panem Pawlem parokrotnie, w kawiarenkach "Czytelnika" badz PIW-u, jak zawsze przypadkowo i jak zawsze na krotko. Spotkania te roznily sie od spotkan wczesniejszych, kiedy to Jasienica odslanial przede mna ogrom swej wiedzy o sredniowiecznej Polsce. Autor "Polski Jagiellonow" nie mial juz czasu ani ochoty na wprowadzanie mnie w tajemnice dworu Wladyslawa Jagielly, czy napedzanie mi pod ostrzal "grubego zwierza" z glebi litewskich borow. Byl calkowicie pochloniety historia najnowsza, tworzaca sie na naszych oczach i klebiaca sie wokol nas. Coraz czesciej slyszalo sie jego nazwisko w polaczeniu z roznymi akcjami wolnosciowymi w srodowiskach kulturalnych. Nowa rola -- bojownika o wolnosc slowa i szanowania przez wladze praw obywatelskich -- najwyrazniej mu odpowiadala. Byl niezwykle ozywiony i bilo od niego dobre samopoczucie. Wiedzial, ze pomimo ograniczen cenzuralnych, mlodziez studencka -- a na tych czytelnikach najbardziej mu zalezalo -- przekazuje sobie z rak do rak zniszczone od wielokrotnego czytania egzemplarze jego niewznawianych ksiazek -- dopatrujac sie w tych historycznych esejach najbardziej miarodajnej i godnej zaufania oceny -- nie tylko przeszlosci Polski, ale takze jej terazniejszosci. Z bogatej korespondencji, ktora w tym czasie otrzymywal z roznych stron kraju, mial prawo wnosic, ze jego autorytet w spoleczenstwie stale sie umacnial. Pomimo zaobsorbowania wspolczesnoscia lubowal sie w analogii historycznej, co znajdowalo odbicie w jego wygladzie. W okraglej karakulowej czapce, zsunietej z fantazja na prawe ucho, zywo przypominal powstancow styczniowych z obrazow Grottgera i Gierymskich. * * * A pozniej przyszedl rok 1968 z owym, fatalnycm w skutkach dla Jasienicy, zebraniem nadzwyczajnym warszawkiego oddzialu Zwiazku Literatow Polskich. Dnia 29 lutego 1968 warszawscy literaci, korzystajac ze swych uprawnien statutowych, skrzykneli sie w trybie nadzwyczajnym, aby zaprotestowac przeciwko zdjeciu przez cenzure ze sceny Teatru Narodowego w Warszawie mickiewiczowskich "Dziadow" w inscenizacji i rezyserii Kazimierza Dejmka. Protest warszawskich literatow byl jakby dalszym ciagiem "Listu trzydziestu czterech" -- tyle, ze bardziej konkretnym i o znacznie rozleglejszym polu oddzialywania. Przedstawienia narodowego arcydziela rozgrywaly sie w atmosferze sensacji politycznej. Publicznosc zywiolowo oklaskiwala kazdy antyrosyjski akcent dochodzacy ze sceny i w zaden sposob nie dawala sie przekonac, ze Mickiewicz w "Dziadach" wystepowal przeciwko caratowi, a nie przeciwko bratniemu Zwiazkowi Radzieckiemu. Wkrotce po oficjalnej premierze w obecnosci najwyzszych wladz partyjnych i rzadowych, roznioslo sie po kraju, ze pierwszy sekretarz partii Wladyslaw Gomulka, lubujacy sie w ryzykownych porownaniach, mial oswiadczyc na noworocznym spotkaniu z dzialaczami kultury, ze "Dziady" wbijaja noz w plecy przyjazni polsko-radzieckiej. Mogl Adam Mickiewicz z wyzyn Wawelu smiac sie do woli z tego absurdalnego sformulowania, ale wspolczesnym smiertelnikom nie bardzo bylo do smiechu. Kronikarze tamtych czasow sadza, ze gdyby premiera dejmkowskich "Dziadow" odbyla sie kilka badz kilkanascie lat wczesniej, to obeszlo by sie bez politycznego halasu i nic by sie nie dzialo, tak jak nic sie nie dzialo z powodu innych wczesniejszych inscenizacji "Dziadow". Ale na przelomie lat 1967/68 za wiele juz bylo nagromadzonych latwo zapalnych materialow, aby wybuchu dalo sie uniknac. W ciagu minionego dziesieciolecia kierownictwo panstwa wbrew wlasnym obietnicom i nadziejom spoleczenstwa, konsekwentnie odchodzilo od zdobyczy "Polskiego Pazdziernika". Zaostrzala sie cenzura gazet i ksiazek, zwiekszala zaleznosc od Zwiazku Radzieckiego. W rzadzacej partii toczyla sie walka o wladze. Dobijala sie o nia prezna frakcja policyjna, poslugujaca sie jako glownym narzedziem walki skrajnym szowinizmem i prowokacja. W tych warunkach zdjecie ze sceny "Dziadow" musialo byc w spoleczenstwie odebrane jako kolejny zamach na najswietsze narodowe wartosci. Natomiast frakcja policyjna rzadzacej partii dostrzegla w awanturze o "Dziady" wyborny pretekst do ostatecznego rozgromienia liberalnej opozycji. Poniewaz organizatorzy protestu liczyli na duza frekwencje, zebranie literatow odbywalo sie nie w "Domu Literatury" na Krakowkim Przedmiesciu, lecz w sali konferencyjnej Stowarzyszenia ZAIKS na Hipotecznej. Wypelniona po brzegi wielka sala ZAIKS-u sprawiala wrazenie pola bitwy. Coraz smielsze przemowienia wybitnych ludzi piora rozgrzewaly atmosfere do stanu wrzenia. Z zewnatrz co pewien czas dochodzily alarmujace wiesci: przekazywano sobie ze zgroza, ze w biurze cenzury na Mysiej jacys niewatpliwi prowokatorzy podrzucili bombe..., ze samochody milicyjne okrazaja gmach ZAIKS-u..., za nadciagaja ciezarowki z aktywem partyjnym, aby zrobic porzadek ze zbuntowanymi "pismakami"... Jasienice odnalazlem nie od razu. Stal pod sciana w uroczystym czarnym garniturze i w czarnym krawacie. Najwyrazniej szykowal sie do wystapienia i widac bylo, ze jest zdenerwowany. Co chwila ocieral sobie pot z czola duza biala chustka. On takze mnie dostrzegl. Pozdrowilismy sie na odleglosc ruchem rak. Czy moglem wowczas przypuszczac, ze to moje ostatnie spotkanie z Pawlem Jasienica? * * * W zapisach kronikarskich zebrania literatow w ZAIKS-ie na pierwszy plan wysuwaja sie dwa przemowienia: Stefana Kisielewskiego i Pawla Jasienicy. Kisiel po raz pierwszy wprowadzil do polskiej frazeologii politycznej termin "dyktatura ciemniakow", odnoszac go do partyjno-rzadowych dysponentow zycia kulturalnego w PRL. We wlasciwym mu felietonowym stylu domagal sie, aby sprawe "Dziadow" rozpatrywano na szerszym tle dlawienia calej kultury polskiej przez dyktature ciemniakow. "Byloby oczywiscie rzecza smieszna -- slowa Kisielewskiego -- gdybysmy o sprawie "Dziadow" mowili nie rzucajac jej na tlo szersze. Ja bym drastycznie mogl powiedziec, ze jesli ktos przez dwadziescia dwa lata dostaje po gebie i naraz w dwudziestym trzecim roku sie obrazil -- to jest cos dziwnego". Pawel Jasienica w swoim przemowieniu zdjecie "Dziadow" powiazal z mechanizmami rzadzenia bez zadnej kontroli spolecznej. Wiele ostrych slow poswiecil prowokatorskiej akcji rozdawania i rozklejania na uniwersytecie ulotek antysemickich. Wskazal na ich podobienstwo do broszurek rozpowszechnianych w czasach rozbiorowych przez obce agentury celem zohydzenia Polski w oczach cywilizowanego swiata. Dla pelnego skompromitowania tej akcji, inspirowanej wedlug powszechnego mniemania przez frakcje policyjna rzadzacej partii, odczytal charakterystyczne fragmenty niektorych ulotek. Miedzy innymi do wiadomosci zebranych przekazany zostal taki oto zgrabny wierszyk: "Wieszcz narodu zszedl na dziady Czy juz o tym wiecie, Gdy go Michnik i Szlajfery Okrzykuja w swiecie... Dalej bracia karabele Kazdy w dlonie chwyta Zyda za pejs i za morze Rada znakomita..." Po odczytaniu antysemickich ulotek, Jasienica -- ten Jasienica, ktorego koledzy nazywali niekiedy "endekiem z Wilna" -- ze wstretem odsunal od siebie prowokatorskie teksty i wykrzyknal: Hanba! Poruszona sala odkrzyknela zgodnym chorem: Hanba! Przemowienia Kisielewskiego i Jasienicy nie mogly pozostac bez odpowiedzi ze strony tych, przeciwko ktorym byly skierowane. "Ciemniakami" Kisielewskiego poczul sie podobno osobiscie dotkniety pierwszy sekretarz partii Wladyslaw Gomulka. W "obcych agenturach" Jasienicy dopatrzono sie obrazy Zwiazku Radzieckiego i zamachu na "bratni sojusz". W wypadku Kisielewskiego zastosowano odwet bezposredni -- najbardziej prymitywny i brutalny -- po prostu po bandycku go pobito. "Dnia 11 marca okolo godziny 10 (wieczorem) -- zdawal potem w sejmie sprawe z tego wydarzenia przyjaciel i kolega sejmowy Kisielewskiego, Jerzy Zawieyski -- zostal on (Kisielewski) pobity, ciezko pobity na schodach w przyczajeniu przez grupe mezczyzn, nie wiadomo przez kogo. Te piesci, ktore spadly na Kisielewskiego, spadly na przedstawicieli kultury polskiej. Stalo sie tak po raz pierwszy w Polsce Ludowej." Ale wiekszosc skorumpowanej izby sejmowej nie poddala sie krasomowczym zalom Zawieyskiego. Na jego ostatnie slowa sala zareagowala glosnym szumem i smiechem. Honor sejmu uratowal posel Konstanty Lubienski, ktory zerwal sie ze swego fotela i zawolal "Plakac trzeba, nie smiac sie!". W kilka dni po pobiciu Kisielewskiego zabrano sie do ukarania Pawla Jasienicy za jego zuchwale aluzje do "obcych agentur". Tym razem odwet byl jeszcze okrutniejszy, bo zmierzal do unicestwienia moralnego. * * * "Sad" na Jasienica odbyl sie 19 marca 1968 roku w Sali Kongresowej Palacu Kultury i Nauki -- w ramach spotkania przywodcy rzadzacej partii z warszawskim aktywem partyjnym. Jasienicy "wymierzano sprawiedliwosc" inaczej niz Kisielewskiemu: nie "w przyczajeniu", nie na ciemnych schodach, lecz otwarcie, w pelnym swietle, w obecnosci niejako tych wszystkich, ktorzy przebieg rozprawy mieli moznosc sledzic nie tylko w Sali Kongresowej, ale takze w radiu i na ekranach telewizorow. Jako glowny oskarzyciel pisarza wystapil sam Wladyslaw Gomulka. Kompletem sadzacym stac sie mialo wielomilionowe audytorium radiosluchaczy i telewidzow. Jak to bywa w sadach, rozprawa zaczela sie od sprawdzenia personaliow podsadnego. I tu nastapilo pierwsze uderzenie w Jasienice. Sekretarz partii z nieukrywana satysfakcja poinformowal sluchaczy, radiosluchaczy i telewidzow, ze Jasienica nie jest prawdziwym nazwiskiem niepokornego pisarza, a jedynie jego pseudonimem literackim. W rzeczywistosci nazywa sie Leon Lech Beynar. Dla przyjaciol i znajomych Jasienicy tryumfalne wystapienie partyjnego przywodcy nie byla zadna rewelacja. Na ogol wiedziano, ze Jasienica drukuje swe utwory pod pseudonimem wyniesionym z partyzantki. Poniewaz utwory byly poczytne, z czasem przyzwyczajono sie pseudonim uwazac za nazwisko. Samo nazwisko bylo niewatpliwie pochodzenia tatarskiego, slady tego pochodzenia zachowaly sie takze w rysach twarzy Jasienicy. O ile rewelacja Gomulki nie zaskoczyla przyjaciol Jasienicy, to osiagnela swoj cel u wszystkich, ktorzy znali go jedynie z mnozacych sie owczesnie wokol niego szkalujacyh napasci. Przywodca rzadzacej partii osiagnal to, o co mu chodzilo: czlowiek wystepujacy przeciwko wladzy ludowej zostal ukazany jako podejrzany osobnik, ukrywajacy swe prawdziwe nazwisko i to nazwisko o niepolskim brzmieniu. W dalszym przebiegu rozprawy z Beynarem-Jasienica zwalila sie na niego lawina oskarzen w zwiazku z jego -- wczesniejsza o lat dwadziescia -- dzialalnoscia partyzancka w oddziale wilenskiego osrodka Armii Krajowej -- dowodzonym przez legendarnego majora "Lupaszke". Akcja byla wyraznie zorganizowana. Oskarzenia plynely przewaznie z Bialostocczyzny -- glownego terenu dzialan "Lupaszki". Na kilka dni przed zjazdem warszawskiego aktywu partyjnego mlodziez bialostocka wystosowala list otwarty do kierownictwa partii, przedstawiajac w nim zbrodnie "bandy Lupaszki" i zadajac usuniecia ze Zwiazku Literatow Polskich wspoluczestnika tych zbrodni, Jasienicy. Wiekszosci mlodych ludzi, ktorzy ten list uchwalili, nie bylo jeszcze na swiecie, kiedy oddzialy majora "Lupaszki" staczaly swe partyzanckie boje. Nie mogli zatem wiedziec, ze to, co okreslano jako "zbrodnie Lupaszki", bylo po prostu przejawem najokrutniejszej z wojen -- wojny domowej, ze terror stosowano po obydwoch stronach. Ze w wilenskiej brygadzie "Lupaszki" walczyli ludzie, ktorym odebrano ojczyzne (bylo to juz po wcieleniu Wilna do ZSRR) i wszystko co mieli najdrozszego, ktorzy nie mieli juz do czego wracac, nie mieli nic, dlatego byli zdeterminowani na wszystko. Swoje credo ideowe wyrazal major "Lupaszka" w rozlepianej na murach odezwie do zolnierzy: "Rodacy, zolnierze! Nie jestesmy zadna banda, tak jak nas nazywaja zdrajcy i wyrodni synowie naszej Ojczyzny. My jestesmy z miast i wiosek polskich. Nie jeden z waszych ojcow, braci i kolegow jest z nami. My walczymy za swieta sprawe, za wolna, niezalezna, sprawiedliwa i prawdziwie demokratyczna Polske. Oficerowie i slugusy sowieccy uzywaja was do oblaw przeciwko nam, kaza wam strzelac do nas... Pamietaj zolnierzu, ze strzelajac do nas mozesz byc morderca ojca swego, brata, wzglednie najblizszego przyjaciela. Niech zyje wolnosc i braterstwo. Precz ze zdrajcami, ktorzy sprzedali kraj i narod polski sowietom. Dowodca Brygady Partyzanckiej Lupaszka major." * * * W bojach brygady "Lupaszki" Pawel Jasienica uczestniczyl pod swym pierwszym pseudonimem "Nowina". Jako "Nowina" dosluzyl sie stopnia kapitana i przez dluzszy czas pelnil funkcje adiutanta dowodcy brygady. W jakich okolicznosciach zakonczyla sie jego dzialalnosc bojowa, a jednoczesnie nastapila zmiana pseudonimu z "Nowina" na "Jasienica" -- opisuje dokladnie niestrudzony badacz dziejow wilenskiej brygady partyzanckiej, Dariusz Fikus. W czasie bojow partyzanckich w Siedleckiem postrzelony zostal w noge kapitan "Nowina". Leczyl sie z tej rany we wsi Jasienica, czesciowo na plebanii u proboszcza, a czesciowo pod oltarzem swietego Pawla. W rezultacie nowy pseudonim sam sie zlozyl z nazwy wsi i imienia jej patrona: Pawel Jasienica. Noga Jasienicy leczyla sie bardzo trudno, bo postrzal pochodzil z kuli dum-dum i rana sie paskudzila, rozsiewajac dokola przykry fetor. Dlatego tez mlody ministrant stale musial odkazac powietrze. Pozniej sie okazalo, juz w pare tygodni po zakonczeniu dzialan wojennych, ze mlody ministrant byl Zydem, przechowujacym sie w kosciele jeszcze od wojny. Chlopiec odnalazl swa rodzine, jednym z jego krewnych okazal sie rabin z Nowego Jorku, ktory z wdziecznosci za ocalenie krewnego odbudowal kosciol w Jasienicy. Coz za zestawienie postaci -- tylko w Polsce mozliwe. Ciezko ranny oficer partyzancki i proboszcz partyzantom sprzyjajacy; zydowski chlopiec ukrywajacy sie za katolickim oltarzem, potomek tatarskich bejow i rabin Nowego Jorku. Zwlaszcza ten rabin! Dobrze, ze oskarzyciele Jasienicy tego szczegolu nie znali, inaczej nic juz by nie uchronilo autora "Polski Jagiellonow" przed uznaniem go za agenta miedzynarodowego syjonizmu. Ale dajmy spokoj zartom, ktore wcale wowczas zartami nie byly. Powrocmy do Sali Kongresowej w warszawskim Palacu Kultury, gdzie wazy sie ostateczny wyrok na Pawla Jasienice. Wszystko jest dokladnie przygotowane do generalnego ataku. Do uchwal wiecowych z bialostockich wsi i miasteczek -- zadajacych usuniecia Jasienicy ze Zwiazku Literatow Polskich i przykladnego ukarania go, przylaczyl sie w ostatniej chwili przywodca Slaska Edward Gierek. Wymieniajac z nazwiska Kisielewskiego i Jasienice grozi "pogruchotaniem kosci" tym wszystkim, ktorzy beda probowali "zawracac nurt naszego zycia z obranej przez narod drogi". Glos zabiera gospodarz zebrania Wladyslaw Gomulka. "Fakt, ze przywodca rzadzacej partii w publicznym wystapieniu, transmitowanym przez radio i telewizje, poswiecil tyle czasu atakom na pisarza -- szokowal" -- odnotowuje historyk roku 1968 Jerzy Eisler. Widac bardzo musiala zabolec gore partyjna wzmianka o obcych agentach. Gomulka przypomnial, ze Pawel Jasienica naprawde nazywa sie Lech Beynar. W dalszych wywodach imie Lech gubi sie niepostrzezenie, zapewne jako zbyt slowianskie, a przez to oslabiajace obcosc osobnika porywajacego sie na ludowa wladze. Powtorzyl tez Gomulka wszystkie pretensje i skargi zwiazane z partyzancka dzialalnoscia Jasienicy. Zostal on aresztowany w Krakowie w lipcu 1948 roku. "W toku sledztwa -- brzmiala relacja Gomulka -- Beynar przyznal sie, ze dzialal w bandzie Lupaszki i ze dopuscil sie zarzucanych mu zbrodni." I oto nastepuje kulminacyjna czesc przemowienia partyjnego przywodcy. Z najwyzszej trybuny w kraju zostaje wystrzelony zatruty pocisk. "W dniu 3 maja 1949 roku sledztwo przeciwko Jasienicy-Beynarowi -- komunikuje Gomulka z rosnaca satysfakcja (co widac na ekranie telewizora) -- zostalo umorzone *z powodow ktore mu sa znane...* Zostal on zwolniony z wiezienia". I jeszcze kilka slow dla tym mocniejszego podkreslenia wyjatkowej laskawosci wladz dla Jasienicy. "Nalezy dodac, ze Lupaszka i wielu czlonkow jego bandy zostalo aresztowanych i skazanych przez sad na kare smierci". Sytuacja wyrezyserowana przez oskarzycieli Jasienicy byla perfidna. Stwarzala pozory, ze zalamal sie w sledztwie i wydal kolegow, towarzyszy walki. "Z bylego zolnierza AK -- pisze Eisler -- Gomulka w swoim przemowieniu zrobil bandyte i zdrajce". Sluchalem oskarzycielskiego przemowienia Gomulki z zamierajacym sercem. Bo przeciez wiedzialem, ze gdzies tam, przed ktoryms z miliona telewizorow siedzi wpatrzony w ekran on -- Pawel Jasienica -- tak jak go zapamietalem z ostatniego naszego widzenia -- i duza biala chustka ociera pot z czola. * * * Dzis wiemy juz, ze cale to pomowienie Jasienicy bylo zrecznie uknutym klamstwem. Umorzenie sledztwa i zwolnienie z wiezienia dokonalo sie niejako poza jego plecami. Uzyskal je od najwyzszych wladz partyjnych bardzo wowczas potezny prezes PAX-u Boleslaw Piasecki. Liczyl zapewne na to, ze pioro Jasienicy uda mu sie wykorzystac dla polityki PAX-owskiej. Ale wowczas brzmialo to wszystko straszliwie przekonywujaco. Gomulka nie utracil jeszcze calkowicie wiarygodnosci. Dla wielu ludzi, zwlaszcza z prowincji, w ogole slabo wtajemniczonych w sprawy ogolne, szyderczo porozumiewawczy usmiech przy slowach "z powodow, ktore mu sa znane" -- zrobil swoje. Moj kolega z redakcji "Swiata" Stanislaw Ostrowski, czlowiek przyzwoity i sprawiedliwy, po wysluchaniu przemowienia Gomulki powiedzial: "Teraz Jasienicy pozostaje juz tylko jedna droga -- strzelic sobie w leb". W swoisty sposob zareagowal na oskarzenie stawiane Jasienicy "krol reportazu polskiego" Melchior Wankowicz. Byl przyjacielem Jasienicy, ale poza tym byl czlowiekiem piekielnie ciekawym i o osobliwym poczuciu humoru. W czasie wizyty u ciezko juz wowczas chorego przyjaciela w pewnej chwili pochylil sie nad nim i mruzac figlarnie oko zapytal: "No, teraz juz mozesz mowic: sypales, czy nie sypales?" Na Jasienicy zrobilo to wrazenie przygnebiajace. Opowiadal przez telefon o tej wizycie swemu najblizszemu przyjacielowi Wladyslawowi Bartoszewskiemu i plakal w telefon najprawdziwszymi lzami. "Widzisz, to przylgnie juz do mnie na zawsze. Nic mnie juz od tego nie uwolni." Ostatnie wiadomosci o Jasienicy mialem od moich przyjaciol Kowalewskich. Nie znali go osobiscie, ale mieszkali w tej samej okolicy i spotykali go na wieczornych spacerach. "Robil wrazenie bardzo napietego i niespokojnego, rozgladal sie na wszystkie strony" -- raportowal mi z przejeciem Stas Kowalewski, a Zosia uzupelniala: "Twarz mu sie robila coraz mniejsza. Pod koniec byla jak piastka". Nie mial juz w sobie nic z powstanca styczniowego. A przeciez w tym samym czasie, kiedy byl zewszad atakowany i opluwany, przezywal wspanialy okres tworczy. Pisal wtedy jedna ze swoich najlepszych ksiazek -- "Rozwazania o wojnie domowej". W opisie francuskiej wojny domowej w Wandei przekazywal madrosc zdobyta w bojach wilenskiej brygady AK. Ostatni raz Kowalewscy widzieli Jasienice z wielkim bukietem czerwonych roz, wreczonych mu zapewne na zakonspirowanym spotkaniu autorskim. Wiec i takie rzeczy sie zdarzaly. * * * Pawel Jasienica zmarl w sierpniu 1970 roku. Pogrzeb jego stal sie wielka demonstracja patriotyczna. Nad trumna przemawiali biskupi, uczeni i slawni pisarze. Pojawil sie takze Melchior Wankowicz i rowniez chcial przemawiac, ale przyjaciele zmarlego nie dopuscili do tego. Nie mogl zrozumiec, czego od niego chca. Przeciez zadajac tamto pytanie w najmniejszym stopniu nie mial zlych intencji. Jasienica byl smutny, wiec chcial go rozweselic. To byl po prostu zart... Osobliwe zaiste poczucie humoru mial "krol polskiego reportazu". ------------ Fragment ksiazki Mariana Brandysa "Jasienica i inni". ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": spojrz@info.unicaen.fr Archiwa: http://www.info.unicaen.fr/~spojrz Adresy redaktorow: bielewcz@io.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) karczma@info.unicaen.fr (Jurek Karczmarczuk) krzystek@magnet.fsu.edu (Jurek Krzystek) Copyright (C) by J. Krzystek (1998). Kazde powielanie wymaga zgody redakcji i autora danego tekstu. _____________________________koniec numeru 163__________________________