_________________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_________________________________________________________________________

    Piatek, 3.02.1995           ISSN 1067-4020             nr 117
_________________________________________________________________________

W numerze:

   Tadeusz K. Gierymski - Jan Pawel II o rocznicy wyzwolenia 
                                                      Auschwitz-Birkenau
        Janusz Glowacki - Bez happy endu 
         Jurek Krzystek - Wilson, masz pan wode w mozgu
           Zenobi Cyrus - Czy homoseksualista czlowiek sie rodzi?
     Dariusz Galasinski - CIA a sprawa polska

_________________________________________________________________________

Jak o nas pisza: <>, poniedzialek, 30.01.95


Tadeusz K. Gierymski (tkgierym@k-vector.chem.washington.edu)


         JAN PAWEL II O ROCZNICY WYZWOLENIA AUSCHWITZ-BIRKENAU
         =====================================================


Piecdziesiata rocznica oswobodzenia kompleksu niemieckich  obozow
Auschwitz-Birkenau wywolala lawine artykulow, programow telewizyjnych i 
radiowych, oswiadczen, omowien, ale i niestety takze nieporozumien i 
oskarzen. Przedstawiciele wielu organizacji zydowskich skrytykowali 
polskie wladze ustanawiajace plan dwudniowych obchodow i wysylajace  na
nie zaproszenia za brak podkreslenia, ze Zydzi stanowili przeszlo 90 
procent ofiar obozow Auschwitz-Birkenau. Krytykowano je takze za pomysl 
zaproszenia noblistow, miedzy ktorymi znalazlby sie Yassir Arafat, za 
zbyt chrzescijanski charakter proponowanych obrzedow z pominieciem 
kadyszu, za polonizowanie i uniwersalizacje cierpien ofiar, miedzy 
ktorymi Zydzi byli przez nazistowska ideologie specjalnie skazani na 
calkowita zaglade. 

Papiez Jan Pawel II upamietniajac te rocznice w swym niedzielnym 
przemowieniu 29 stycznia 1995 r. na placu Sw. Piotra stwierdzil, ze 
przypomniala mu ona o


     ...jednym z najczarniejszych i najbardziej tragicznych okresow 
     historii. ...


Mowil o grozie i tragedii Zaglady, o smierci "niewinnych ludzi" w 
obozach smierci, ale podkreslil, ze


     ...szczegolnie synowie i corki narodu zydowskiego, skazanego 
     przez nazistow na systematyczne zabojstwo, przechodzili przez 
     meki dramatu Zaglady.


Papiez okreslil Zaglade jako


     zacmienie umyslu, sumienia i serca.

     Upamietniajac ten triumf zla odczuwamy wielka gorycz i laczymy 
     sie w braterskiej solidarnosci z tymi, ktorzy na zawsze nosza 
     szrame tej tragedii.

powiedzial Papiez, nawolujac:


     Musimy sie modlic, musimy sie starac, by sie to nigdy nie 
     powtorzylo. 


To nie przypadek, ze Papiez uzyl hasla znanego dzis kazdemu Zydowi: 
- "Nigdy wiecej"! 


     Nigdy wiecej antysemityzmu, nigdy wiecej nacjonalizmu, nigdy 
     wiecej ludobojstwa.


<> przypomina, ze Jan Pawel II przezyl niemiecka okupacje w 
Polsce, ze w rok po swej inwestyturze, jako Papiez udal sie do tego
obozu smierci, i ze od lat juz kieruje swoj Kosciol w strone zblizenia
z Zydami. Zeszlego roku odbyl sie w Watykanie z jego inicjatywy
uroczysty koncert upamietniajacy ofiary Zaglady. Nigdy przedtem nie
widziano tam podobnej uroczystosci. 

W zeszlorocznym liscie apostolskim Papiez stwierdzil, ze Kosciol 
powinien przyznac sie do grzechow popelnionych w przeszlosci, miedzy 
ktore zaliczyl cicha zgode na


     nietolerancje i uzywanie przemocy w imieniu propagowania prawdy.


Pisal w swym liscie, ze:


     Okolicznosci lagodzace nie zwalniaja Kosciola od obowiazku 
     wyrazenia glebokiego zalu za slabosc tak wielu jego synow i 
     corek, ktorzy splamili jego honor.


Zauwazyl jednak <>, ze Papiez powiedzial mniej niz niedawno 
stwierdzili biskupi niemieccy, a mianowicie, ze wierni w Niemczech 
ciagle odczuwaja wine swego Kosciola, ktory nie pomogl Zydom i nie 
chronil ich przed nazistami.


                                                   tkg

________________________________________________________________________


<> nr 58, sierpien 1994; wpisal Z. Pasek

Janusz Glowacki


                            BEZ HAPPY ENDU
                            ==============


Najpierw przeczytalem wspomnienie Himilsbacha o Maklakiewiczu. Potem
Metraka o Himilsbachu. Rok temu sam napisalem o Krzysztofie. Wtedy
zastanowilem sie szybciutko, kto tez o mnie bedzie pisal. No, niby
wszystko jedno, ale...

Zupelnie niedawno, kiedy umarl Ionesco, ktos z <> 
zadzwonil do Jana Kotta, proszac o wspomnienie. Kott byl wtedy w Santa 
Monica, bardzo chory. Telefon przyjela jego zona, pani Lidia. "Janek nie
moze napisac, bo umiera" -- powiedziala. Pani Lidia pochodzi niezupelnie
z tych samych sfer towarzyskich, co Janek i Zdzisio, ale ma podobne 
poczucie niedorzecznosci przedstawienia, w ktorym jestesmy obsadzeni. 
Zreszta juz w pare godzin pozniej Jan Kott zwlokl sie z lozka i stukal 
na maszynie.

Dzial archiwalny w <> nazywa sie calkiem stosownie 
"Morgue", co oznacza kostnice. W <> na wszystkich wybitnych 
artystow, ktorzy wchodza w odpowiedni wiek, czekaja i towarzysza im 
aktualizowane wspomnienia i nekrologi. Znam paru pisarzy, ktorzy bardzo 
staraja sie zajrzec do swoich teczek.

Henryk Bereza napisal z okazji jakiejs ksiazki Himilsbacha, ze jezeli 
ktos sie decyduje tak zyc jak Janek, to moze pisac jak chce, bo ma i 
swoje pisanie i nas, ktorzy to czytamy -- jak to Henryk celnie zauwazyl
-- w dupie. Bereza zawsze ma racje, ale wydaje mi sie, ze i Himilsbach,
i Maklakiewicz jednak gotowi by byli zajrzec do tego, co o nich
napisano, poniewaz -- co tu duzo gadac -- nieobce im bylo cechujace
prawdziwych artystow poczucie proznosci i gorycz niedocenienia. Nie
mieli tez za duzych zludzen co do ludzkiej inteligencji.

Gwiazd to sie u nas nie lubi. Uczucie podziwu dla ludzi, ktorym sie 
udalo, jest -- w kazdym razie bylo w PRLu -- rowno wymieszane z 
niechecia, albo i z agresja. Kiedy Bogumil Kobiela zabil sie w 
eleganckim samochodzie, jakas babina na przystanku tramwajowym zauwazyla
nie bez satysfakcji: "Na biednego nie trafilo.".

Zdzislawa Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie 
zazdroszczono. Dla zameczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowod, 
ze nie trzeba wygladac jak Beata Tyszkiewicz, zeby zrobic kariere. I ze 
nie ma sie o co bic, bo z kariery tej nic nie wynika. Artysci -- i na 
ekranie, i w zyciu -- byli jak wiekszosc narodu, napici, dosyc obdarci i
pozyczali pieniadze. Janek Himilsbach idac do knajpy nie wkladal 
garnituru, tylko przebiegle umieszczal kazda ze swoich sztucznych szczek
w innej kieszeni, zeby nie zgubic obu razem. Ludzie patrzac na nich 
cieszyli sie i uspokajali. Bo jezeli im jest tak dobrze, mimo, ze jest 
im tak zle, to znaczy, ze wszystko jest w porzadku. Obaj artysci bronili
tez praw czlowieka do marzen. Moze nie za duzych, ale takich w sam raz.
Wlasnie zeby wygrac pare zlotych w totolotka i przelatac to
samolotem... Albo jezeli nie ma sie szczescia w grze, to chociaz sie
upic. Ale tak, zeby raz w zyciu zapomniec o biedzie, milicji,
beznadziei. Poczuc sie wolnym czlowiekiem i wywrocic wszystkie
pojemniki na smieci.

Jednym slowem, byla to w oczywisty sposob dzialalnosc ku pokrzepieniu 
serc i obaj powinni dostac od panstwa medale za obronnosc kraju.

Tyle, ze dla wladzy i cenzury sprawa byla jednak cokolwiek 
skomplikowana. Nic nie kompromitowalo bardziej najsluszniejszych 
sloganow propagandowych niz wyglaszanie ich z entuzjazmem i wiara przez 
obu artystow.

Po ich wielkich rolach w <> chcielismy z Markiem Piwowskim napisac
polska wersje <>. Janek i Zdzisio jako dwaj urzednicy na 
urlopie mieli przejechac sie na rowerach przez Polske. Jankowi zaraz na 
poczatku ukradziono by rower, wiec Zdzisio musialby go wiezc na ramie. 
Mieli skladac kwiaty pod pomnikiem Lenina. Uzasadniac niepodwazalnosc 
naszych praw do Ziem Zachodnich i cieszyc sie z czterystukilometrowego 
dostepu do morza. Wszystko miala rozpoczynac opowiesc Janka, jak to 
kiedys na Nowym Swiecie zachcialo mu sie lac. Wszedl do pierwszej bramy,
ale wyrzucil go stamtad milicjant. Wszedl do drugiej, jakies drzwi byly
otwarte, przy biurku siedzial facet w garniturze. Jasio zapytal, czy tu
sie mozna odlac? Tak powiedzial tamten, ale musi sie pan tu podpisac. W
ten sposob -- mowi Janek -- zostalem czlonkiem Stronnictwa 
Demokratycznego.

Dalismy sobie spokoj z tym scenariuszem, bo nie mial szans. Potem 
napisalem jeszcze w trojke, z Januszem Kondratiukiem i Krzysztofem 
Metrakiem, scenariusz pod tytulem "Duo". Byla to historia dwoch 
artystow, mistrza fletu -- Maklakiewicza i wirtuoza klawesynu -- 
Himilsbacha, ktorzy w siedemnastym wieku nie zgadzaja sie z polityka 
kulturalna ksiecia na zamku. Janusz Kondratiuk mial to rezyserowac. 
Scenariusz zostal wydrukowany, ale z filmu nic nie wyszlo.

Wymyslilem jeszcze dla Janka tragikomiczny watek dozorcy i psa w filmie 
Janusza Morgensterna "Trzeba zabic te milosc". To sie udalo nakrecic i 
Janek byl wspanialy. Potem kazdy z nas zajal sie soba.

Przytaczanie anegdot z zycia Himilsbacha i Maklakiewicza nie ma za 
duzego sensu, zwlaszcza, ze wiekszosc z nich byla straszliwie 
obsceniczna i tylko w niepowtarzalnej interpretacji Zdzisia uzyskiwala 
dziewicza niewinnosc. Ale cos tam trzeba przypomniec, zeby uswiadomic 
tym, co nie wiedza, ze sprawy z dwoma komediantami i ulubiencami 
publicznosci zaczynaly wygladac coraz powazniej.

To juz nie byly konwencjonalne wizyty skladane przez Himilsbacha o 
piatej rano poprzedzone dlugim dobijaniem sie do drzwi. Kiedy artysta 
wpadal, zeby sie napic albo cos opowiedziec, na przyklad fragment 
swojego nie drukowanego antyspielbergowskiego opowiadania. O tym, jak 
grupa mezczyzn idzie do gazu i strasznie sie kloci, bo ktos komus ukradl
koc. Az jeden facet przerywa i mowi: "Panowie, jak rany Boga. Wstyd. 
Idziemy do gazu. Wzniesliby panowie lepiej jakis okrzyk albo
haslo..."

Tuz przed nakreceniem sceny rozmowy o filmie w <> artysci ostro 
zamroczeni zamkneli sie w kotlowni i odmawiali wyjscia. Mieli na dole 
hydrant i dosc dlugo i skutecznie sie bronili, zanim sie poddali i 
zgodzili wziac udzial w kreceniu filmu. Scene powtarzano wiele razy. 
Zdzisio byl profesjonalista, mogl grac w kazdym stanie i mial starannie 
przygotowany tekst. Natomiast Janek szalal i mimo prosb i blagan ciagle 
przerywal opowiesc Zdzisia i kompletnie go zagluszal. Stracilismy juz 
wszelka nadzieje, kiedy Janek nagle oslabl, zapadl sie w sobie, zamilkl 
i na jego twarzy pojawil sie ten wyraz rozpaczliwej koncentracji i 
uwagi, ktory slusznie tak zachwycil swym aktorskim kunsztem publicznosc
i krytykow. Wszystko cudnie, tylko ze w pare dni pozniej, kiedy statek 
plynal, Janek odstawil nagle szklanke z wodka i z gornego pomostu 
skoczyl do Wisly. Wynurzyl sie na chwile, krzyknal: "Olaboga!" i poszedl
pod wode. Marynarzom, ktorzy wskoczyli za nim, udalo sie go wylowic.

Janusz Kondratiuk opowiadal mi, ze przy kreceniu <> Janek 
po wypiciu powazniejszej ilosci alkoholu mial zapasc i zawieziono go na 
pogotowie. Dostal jakies zastrzyki i powoli odzyskiwal przytomnosc. W 
tym czasie lekarze i pielegniarki wydali z okazji wizyty artystow 
stosowny bankiet. Spirytus plynal jak rzeka. W pewnej chwili, tez juz 
zamroczony, kierowca przypomnial lekarzowi o zgloszonym z miasta pol 
godziny wczesniej przypadku sinicy. Lekarz spojrzal na zegarek i machnal
reka, ze juz za pozno. Bankiet dalej sie rozwijal. W pewnej chwili Janek
usiadl sztywno jak Frakenstein na stole, zlapal stojaca z boku szklanke
spirytusu, wypil i stracil przytomnosc. Lekarz rzucil sie go ratowac.
Bankiet na chwile przerwano.

Niby ciagle mieli talent i sukces. Prasa pisala o nich duzo i cieplo, 
chociaz glupio. Tak zwane lepsze towarzystwo -- jak nazywali je Janek i 
Zdzisio -- cytowalo ich przygody i nasladzalo sie nimi. Ale oczywiscie
za zadna cene nie zgodziloby sie w nich uczestniczyc. Chetnie
pokazywano sobie okna mieszkania Maklakiewicza -- dokladnie te, ktore
wskazuje palcem Chrystus uginajacy sie pod krzyzem na Krakowskim
Przedmiesciu. I opowiadano z rozkosza, co tez tam sie wyprawia. Ale na
widok artystow ich wielbiciele najczesciej przechodzili na druga strone
albo chowali sie po bramach.

Narod ich ciagle kochal. Ale wiadomo, jak to jest z miloscia narodu. 
Kochal, ale nie szanowal. Bo szanowal to jednak Beate Tyszkiewicz, po 
ktorej od razu bylo wiadomo, ze jest pani i ma wyzsze studia.

Oczywiscie, i Janek, i Zdzisio byli za inteligentni, zeby sobie nie 
zdawac sprawy z calego malpiarstwa, ktore sie wokol nich wyprawialo. O 
lepszym towarzystwie mieli wyrobione zdanie. Ale sobie nie umieli, 
kurwa, z tym wszystkim poradzic. Zwlaszcza, ze w przeciwienstwie do 
olbrzymiej wiekszosci slawnych pisarzy, rezyserow, krytykow i 
dziennikarzy -- traktowali siebie serio. Przez co wydawali sie im
jeszcze smieszniejsi.

Kiedys pewien slawny aktor powiedzial w kawiarni literatow do 
Himilsbacha: "Wiesz, ze ty jestes podobny do Kirka Douglasa?" Jasio 
pokrecil przeczaco glowa i powiedzial z rozmarzeniem: "Spencer Tracy". 
Wszyscy sie rozesmieli -- poza Jankiem.

W pewnym momencie zaczeto mowic o nich w liczbie mnogiej. Owszem, bardzo
sie lubili i cenili, ale bez przesady. Byli za wielkimi 
indywidualnosciami, uczyli sie w innych szkolach. Zdzisio najczesciej 
powtarzal: "Zbyszek Cybulski", Janek odpowiadal: "Marek Hlasko". Czasami
podpierajac to Dostojewskim. Byli tez cokolwiek zazdrosni o swoje 
sukcesy. I nie byli zadna para nierozlaczek. Chocby z tego powodu, ze 
Janka nie wpuszczano do prawie zadnej restauracji w miescie. Mial 
szlaban i w Spatifie, i w Scieku. Role dostawali coraz gorsze albo 
wcale. Jednym slowem istnialy, jak to sie kiedys pisywalo w <>, podejrzenia graniczace z pewnoscia, ze ta para uwielbianych
przez prase "uroczych gawedziarzy" byla dosyc nieszczesliwa.

We wspanialych, bluznierczych i absurdalnych improwizacjach
Maklakiewicza w Spatifie po polnocy coraz czesciej pojawialy sie motywy
calkiem konkretne. Czy by nie dalo sie opchnac jednego z
niedokonczonych scenariuszy do NRF-u, zarobic troche pieniedzy i
odpieprzyc sie od tego wszystkiego. A nad ranem bardzo czesto bardzo
dlugo sciskal ludzi za reke, powtarzajac kilkanascie razy jakby
niepewnie, ze swoim smutno-smiesznym usmiechem: "Ale jestem wielki,
co?"

Warto tez pamietac, ze w tej historii dwoch -- cytuje z pamieci --
"krolow zycia towarzyskiego", "mistrzow humoru", "wspolczesnych Francow
Fiszerow" i "naznaczonych palcem Bozym geniuszy" nie ma happy endu. Obaj
odeszli bez sensu i za wczesnie. A najwolniejszy z wolnych, Janek
Himilsbach, bedac bardzo ciezko chory, musial jeszcze -- zeby miec 
ubezpieczenie -- zapisac sie do "wojennego" Zwiazku Literatow, ktorym 
szczerze gardzil.


_________________________________________________________________________


Na podstawie recenzji ksiazki Wilsona <> piora Helen
Fischer z <>, 16.10.1994.

Jurek Krzystek


                    WILSON, MASZ PAN WODE W MOZGU
                    =============================


Slynny etnolog, Margaret Mead wolala na dorocznym kongresie
Amerykanskiego Towarzystwa Antropologicznego w 1976 r.: "To oznacza
palenie ksiazek!". Wniosek o zakazanie calej dyscypliny -- socjobiologii
-- nie przeszedl, ale, jak wspomina jeden z jej pionierow, Edward O.
Wilson, bardzo niewiele brakowalo.

Wilson jest profesorem Harvardu i "kuratorem" entomologii na tym
uniwersytecie, jednym z najbardziej uznanych na swiecie specjalistow od
mrowek, wspolautorem ksiazki <>, ktora zdobyla w roku 1991
nagrode Pulitzera. Jest rowniez niekwestionowanym autorytetem w biologii
i w dziedzinie ochrony srodowiska. Sam o sobie mowi, ze jest wrodzonym
syntetykiem, co udowodnil w opublikowanej w roku 1985 ksiazce
<>. W dziele tym Wilson zebral dane
dotyczace setek gatunkow zwierzat i przedyskutowal podstawy biologiczne 
ich zachowania spolecznego. Jako wniosek postawil teze, ze wiele sposrod
spolecznych zachowan ludzkich, jak altruizm, hipokryzja i trybalizm, ma
podstawy i uwarunkowania biologiczne -- mowiac krotko, sa to cechy
psychiki, ktore odziedziczylismy po zwierzetach. W jaki sposob Wilson,
jeden z najwiekszych naukowcow tego stulecia, zdolal tymi tezami tak
rozsierdzic swych krytykow? 

Tezy Wilsona obudzily jedna z najstarszych kontrowersji w nauce,
dotyczaca cech wrodzonych i cech nabytych. Wraz z czternastoma innymi
naukowcami stworzyl Wilson Grupe Studiow Socjobiologicznych. Juz kilka
lat pozniej czesc tych uczonych odciela sie gwaltownie od zalozonej
przez siebie dyscypliny, porownujac ja do rasizmu i ideologii
nazistowskiej. W 1978 roku Wilson zostal zaatakowany na dorocznym
kongresie American Association for the Advancement of Science. Grupa
demontrantow zaopatrzona w transparenty z anty-socjobiologicznymi
haslami (na niektorych byly swastyki), wdarla sie na podium i wylala na
Wilsona kubel lodowatej wody, krzyczac: |"Wilson, masz pan wode w
mozgu!"| (w oryginale trudno dajacy sie przetlumaczyc idiom: "Wilson,
you're all wet!"). Wilson wspomina: "Byc moze byl to jedyny wypadek w
niedawnej historii, gdy amerykanski naukowiec zostal napadniety
fizycznie, nawet jesli dosc lagodnie, za gloszenie swoich pogladow."

Kim sa oponenci Wilsona? Zaliczaja sie do roznych grup, ale laczy ich
wspolna opinia, ze ludzkie zachowanie jest uwarunkowane *wylacznie*
poprzez otoczenie i nie ma zadnych podstaw biologicznych. Wiara w
socjobiologie, glosza jej przeciwnicy, oznacza "usprawiedliwienie
istniejacego spolecznego status quo przy pomocy genetyki i zatwierdzenie
wszelkich przywilejow na podstawie rasy, plci badz pochodzenia
klasowego".

Wilson tak wspomina ten incydent: "Spodziewajac sie ataku od frontu 
bazujacego na podstawach naukowych, bylem kompletnie zaskoczony atakiem
z flanki majacym calkowicie polityczny charakter". Jak sam przyznaje,
byl naiwny.

Bedac urodzonym introwertykiem Wilson oddal sie dziedzinie jakby
stworzonej dla charakterow podobnych jemu: entomologii. Sposrod wielu
rodzajow owadow jego uwage przyciagnely mrowki. Kontynuowal studia
rozpoczete jeszcze przez Darwina, badajac ewolucje gatunkow na
izolowanych terytoriach, w praktyce na wyspach. Ksiazka <>, ktorej jest wspolautorem, stala sie obowiazkowa
lektura w dziedzinie ewolucji biologicznej.

W polowie lat 60-tych Wilson zaproponowal dosc dziwny eksperyment,
polegajacy na calkowitym wyniszczeniu owadow na jednej z malych wysepek
u wybrzeza Florydy przy pomocy srodkow owadobojczych i obserwacji
powrotu populacji. Zezwolenie otrzymal, choc ekipa dokonujaca
eksterminacji owadow na wyspie uwazala go za niespelna rozumu. Uzyskane
rezultaty posluzyly mu do zrozumienia rownowagi dynamicznej wewnatrz
jednego gatunku. Studia te pozwolily mu rowniez
stwierdzic, ze ekosystemy i gatunki gina obecnie w tempie niespotykanym
od 65 milionow lat (zaglady dinozaurow). Od tej pory oddal sie studiom
dotyczacym roli czlowieka w tym Holocauscie przyrodniczym.

W roku 1965 Wilson zapoznal sie z artykulem Williama D. Hamiltona, 
ktory mial zmienic jego poglady na socjobiologie. Hamilton, wowczas
doktorant, a obecnie profesor Oxfordu, zdolal rozwinac i zmodyfikowac
teorie Darwina.

Centralna teza Darwina jest prosta: Przezycie polega na posiadaniu
dzieci; jesli ty masz piecioro dzieci, a ja nie mam zadnego, to twoje
geny przezywaja, podczas gdy moje gina. W ten sposob w miare zmian
pokolen, zmienia sie rowniez aparat genetyczny gatunku. Modyfikacja
Hamiltona polegala na obserwacji, ze dzielimy wiele wspolnych genow z
naszymi krewnymi; tym wiecej im blizsze pokrewienstwo. Zapewniamy wiec
przetrwanie naszych wlasnych genow nie tylko rodzac wlasne dzieci, ale
rowniez pomagajac przezyc naszym krewnym i ich dzieciom. Ten rodzaj
logiki genetycznej pomogl Wilsonowi zrozumiec dlaczego wiele gatunkow,
poczawszy od mrowek, a skonczywszy na czlowieku, ma tendencje do
dzialania w grupach, czesto w sposob altruistyczny. Kiedy pomagamy
wlasnym krewnym, zapewniamy propagacje naszego wlasnego DNA. 


*Nepotyzm jest jedna z najstarszych naszych tradycji spolecznych.*


Elegancka idea Hamiltona stala sie podstawa ksiazki Wilsona
<>. Wiecej: stala sie ona sercem
wszystkich wspolczesnych teorii ewolucji. W roku 1989 wspomniana ksiazka
zostala oceniona przez Animal Behavior Society za najwazniejsze dzielo o
zachowaniu zwierzat kiedykolwiek napisane. "W jaki sposob ja, entomolog
ze sklonnoscia do zamykania sie w samotnosci, moglem wywolac taki
tumult?" -- pyta sie sam siebie Wilson, dostrzegajac jednak przyczyny,
dla ktorych teza, ze natura ludzka ma podloze genetyczne, jest nie do
przyjecia dla jego oponentow z przyczyn nie tyle intelektualnych, co
moralnych.

Z jakiego powodu Margaret Mead musiala bronic ksztaltujaca sie dziedzine
naukowa przed zakazem? Dlaczego naukowcy z innych dziedzin tak ja
zlosliwie oczerniaja? Powody sa historyczne i polityczne.
 
W latach 40-tych ubieglego stulecia brytyjski filozof polityczny,
Herbert Spencer, opublikowal serie esejow twierdzacych, ze natura ludzka
i wspolczesny porzadek spoleczny sa rezultatem <> -- termin ten pochodzi od Spencera wlasnie, a nie od Darwina.
Darwina nie obchodzilo przetrwanie wspolczesnego mu ustroju
wiktorianskiej Wielkiej Brytanii, ale tzw. Darwinisci Spoleczni (Social
Darwinists), ktorzy powinni sie raczej nazywac "Spencerystami
Spolecznymi", zrobili zly uzytek z jego idei. Oni to wlasnie niedlugo
potem stworzyli amerykanski ruch propagujacy eugenike. W Europie
Darwinizm Spoleczny poprowadzil prosta droga do hitleryzmu i komor
gazowych.

Ruch ten spotkal sie w latach 20-tych naszego wieku z ostra reakcja.
Wielu socjologow zaczelo twierdzic, ze zachowanie czlowieka jest
zdeterminowane przez kulture, a nie biologie. Determinizm kulturowy
zyskal wielu zwolennikow wraz z dojsciem do wladzy Hitlera i byl
zainspirowany odraza wobec nazizmu. Doktryna ta -- wraz z towarzyszaca
jej pogarda dla wszelkich tlumaczen zachowan ludzkich przy pomocy
biologii -- stala sie powszechnie obowiazujaca w latach 70-tych. I w
srodku tego wszystkiego pojawil sie Wilson ze swoja teoria, wzbudzajac
istna furie i strach, ze jego koncepcja stanie sie podstawa nowych
teorii rasistowskich.

"Zasadniczym zarzutem -- wspomina Wilson -- wobec mojej ksiazki byl
determinizm genetyczny". W nowej ksiazce <> wklada wiele
wysilku w wyjasnienie tej kwestii. Istota ludzka dziedziczy pewne
predyspozycje do przyswajania sobie zachowan spolecznych. Predyspozycje
te sa na tyle powszechne, ze mozna mowic o "naturze ludzkiej".
Aczkolwiek czlowiek posiada wolna wole i mozliwosc wyboru, pewne
kierunki tego wyboru sa -- jakbysmy tego nie chcieli -- bardziej
prawdopodobne poprzez uwarunkowania genetycznie.

Historia nie rozpoczela sie 10 tysiecy lat temu w Anatolii czy nad rzeka
Jordan -- mowi Wilson. Siega ona wstecz 2 miliony lat, tyle, ile liczy
historia gatunku ludzkiego. Ta zamierzchla historia, przez ktora nalezy
rozumiec historie biologiczna, uczynila nas takimi, jakimi jestesmy, nie
mniej niz kultura.

W miare jak toczyly sie boje na polu socjobiologii, Wilson zdal sobie
sprawe, ze w jakis sposob musi do swojej teorii wlaczyc zagadnienia
kulturowe. W roku 1981 opublikowal wraz z Charlesem Lumsdenem, fizykiem
teoretycznym z Uniwersytetu w Toronto, ksiazke <>. Autorzy argumentuja w niej, ze ludzki mozg, skladajacy sie z
olbrzymiej sieci polaczen miedzyneuronowych, przyswaja sobie nowa wiedze
w sposob predeterminowany przez genetyke (jako przyklady podaja
uniwersalny sposob, w jaki dzieci przyswajaja sobie jezyk, lub w jaki
kojarza usmiech z radoscia). Dlatego rozne kultury, jakie by nie byly od
siebie odlegle, zawsze zbiegaja sie w krytycznych punktach, ktore sa
pochodna predyspozycji genetycznych. Wiecej nawet: poniewaz wsrod ludzi
to kultura determinuje, ktore osobniki beda sie rozmnazac,  a ktore nie,
wlasnie ona selekcjonuje osobniki o odpowiednim aparacie genetycznym.
Innymi slowy, kultura ramie w ramie z biologia steruja ewolucja gatunku.
Centrum tej "przepychanki" jest ludzki mozg: jego architektura i
fizjologia ewoluuja rownolegle.

Dlaczego wiec niektorzy ludzie nie dopuszczaja mysli, ze genetyka na
rowni z kultura okreslaja zachowanie czlowieka i spolecznosci? *Byc moze
dlatego, ze umysl ludzki jest (genetycznie) ukierunkowany bardziej na
polityke niz na prawde.*

-----------------------------------------------------------------------

Uwagi J.K_uka. Jednym z najostrzejszych znanych mi przeciwnikow
socjobiologii jest ksiadz bp Jozef Zycinski, ktory na swoim seminarium
filozoficznym w krakowskiej Papieskiej Akademii Teologicznej
wielokrotnie gromil te "pseudonauke".

Z tego, co potrafilem przyswoic, argumenty jego srodowiska sa
nastepujace. Nieprawda jest, ze przeciwnicy Wilsona uznaja wylacznosc
wplywu otoczenia, kultury itp. na stereotypy zachowan, natomiast prawda
jest, ze tamci probuja *absolutnie wszystko* sprowadzac do statystycznej
(bo slepej) gry genow. Kazdy zarzut z drugiej strony miela przez
maszynke i modeluja na mrowkach i innych podobnych stworzeniach.
Wilsonisci twierdza, ze sa skromni, bo zdjeli umysl ludzki z
balwochwalczych piedestalow, jak kiedys Freud, ale sa potwornie
powierzchowni i podobnie jak Freud widza wszystko przez kopulacje. Tyle,
ze od srodka. (Nie musze chyba osobno wyjasniac Czytelnikowi jaka jest
opinia Zycinskiego o psychoanalitykach...) 

Implikacje spoleczne jak rasizm, czy eugenika, to jedna strona
zagadnienia, ale takze z czysto naukowego punktu widzenia socjobiologia
jest ulomna gdyz popadla w degeneracyjny redukcjonizm. Nie trzeba
koniecznie byc gleboko wierzacym chrzescijaninem i widziec w czlowieku
przede wszystkim dusze, zeby akurat widziec *wylacznie* kolonie
chromosomow. Filozofowie uznawani przez Zycinskiego pytaja wiec jak
socjobiologowie tlumacza zjawisko *sztuki*. Nie czekajac na odpowiedz
oficjalna znajduja ja sami: no tak, tamci powiedza, ze jest to walka
roznych "ras" genow, ktore powoduja, ze rozne samice wydaja sie
ladniejsze lub brzydsze, a potem to sie przenosi na muzyke, czy malowane
obrazki. Na razie jeszcze trudno socjobiologom wymodelowac caloksztalt
moralnosci, czy bezinteresowna pomoc Murzynkom na drugim kraju swiata,
ale pewnie tez cos wymysla. I takim sarkazmem konczy sie w zasadzie
kazda dyskusja.

To mniej wiecej wszystko, co pamietam i co relacjonuje bez zadnego
osobistego zaangazowania. W jednym zdaniu: kregi, o ktorych mowa
szukaja, podobnie jak i inni naukowcy, jakichs struktur warunkujacych
istote czlowieczenstwa i nie zgadzaja sie na sprowadzanie wszystkiego do
genow. Przy okazji tez zreszta nie znosza, nie powazaja behawiorystow,
ktorzy w ogole odnosza sie niechetnie do poszukiwan "struktur
glebokich". 

________________________________________________________________________

Zenobi Cyrus (cyrus@ccr.jussieu.fr)


               CZY HOMOSEKSUALISTA CZLOWIEK SIE RODZI?
               =======================================

Zagadnienie homoseksualizmu jako kategorii dotyczacej psychiki i kultury
istnieje od tysiacleci. Wlasciwie od zawsze. Poniewaz jestem zewnetrznym
obserwatorem, na temat wzajemnych stosunkow miedzy homoseksualistami a
reszta spoleczenstwa nie mam nic do powiedzenia, za wyjatkiem znanych
banalow. Z racjonalnego, a moze raczej: sztywnie racjonalistycznego
punktu widzenia niezrozumiale jest to zjawisko, gdyz wydaje sie, ze -- o
ile nasze intuicyjne rozumienie zasad genetyki jest poprawne -- juz
dawno powinno zniknac. Tendencji homoseksualnych z natury rzeczy nie
przekazuje sie potomstwu (bi-seksualizm jest stosunkowo rzadki), wiec
czemu to sie odnawia, dlaczego w kazdym pokoleniu, w kazdej rodzinie
moze sie pojawic? Trwalosc fenomenu wskazuje na podloze genetyczne, ale
jesli odpowiedni gen istnieje, wyglada iz niesie w sobie wlasna zaglade,
dlaczego wiec przetrwal? A w ogole, to musze wyznac, ze tytul tego
felietonu jest wlasciwie pretekstem do nieco szerszych rozwazan na temat
*wolnosci* ...

Dosc dlugo dominowal -- przynajmniej wsrod laikow, bo specjalisci woleli
miec watpliwosci (za wyjatkiem ortodoksyjnych freudystow) -- poglad, ze
homoseksualizm jest epifenomenem zwiazanym raczej z fenotypem ludzkim i
jego uwarunkowaniami spolecznymi, z zyciem dzieciecym, rodzina itp.
Wyciagalo sie przyklady srodowisk faworyzujacych homoseksualizm, jak
wojsko, wiezienie, itp., podawalo sie tez przyklady kompletnie bzdurne,
jak np. taniec. Baletmistrze, wsrod ktorych jest sporo homoseksualistow,
mieli sie "nabawic" swoich upodoban seksualnych przez to, ze mieli zbyt
czesty profesjonalny kontakt fizyczny z partnerkami, az do
"obrzydzenia". Tymczasem, jak sie wydaje w oparciu o dosc rzetelne
badania, zaleznosc przyczynowo-skutkowa jest raczej odwrotna. Wybor
kariery w balecie wydaje sie byc pochodna osobowosci i wrazliwosci
homoseksualisty. (Na lzejsza nute: czy Czytelnik wyobraza sobie
Stallone, albo Schwarzie tanczacych Romea?) W kazdym razie klasyczni
freudysci homoseksualistom nie darowali, dopatrujac sie przyczyn/podloza
w specyficznych relacjach syn/matka w okresie dzieciecym.

Okolo trzy lata temu pewien neurobiolog amerykanski, Simon LeVay
opublikowal w <> artykul, ktory wzbudzil olbrzymia kontrowersje
i na wszelki wypadek zostal szybko zapomniany przez media. LeVay, sam
homoseksualista, stwierdzil, ze <> maja w mozgu mniejszy
<> (podwzgorze, malutki region w samym srodku mozgu), niz
przebadani heteroseksualisci, i ze jest to statystycznie znaczace. A wiec,
choc jeszcze nie zaczepilismy sie o genetyke, widzimy uwarunkowania
morfologiczne, ktore sugeruja jakies podstawy genetyczne. Jest to
niejako podobne do klapciastych uszu, czy zielonych teczowek. Czyli
bogobojna Ameryka, ktora w kilkunastu stanach ma paragraf za "sodomie",
gwalci prawem karnym prawo naturalne, bo czlowiek nie odpowiada za swoj
kolor oczu. Przesladowac lysych i rudych to w porzadku? 

LeVay sie zawzial i napisal ksiazke, <>, ktora
niedawno ukazala sie we Francji, znana tez jest w Polsce pod tytulem
"Plec mozgu" i bardzo nie podoba sie Paniom-naukowcom. W 1993, podczas
zawzietej dyskusji nad przyjmowaniem homoseksualistow do armii,
<> opublikowalo dane ekipy Deana Hamera z National Health
Institute, z ktorych wynika, ze -- przynajmniej wsrod pewnego procentu
przebadanych mezczyzn -- szansa, iz za homoseksualizm odpowiedzialny
jest jakis strukturalnie stabilny mechanizm genetyczny, siega 99%. 

No i sie zaczelo! Choc wlasciwie nic sie nie zaczelo. Czkawka wrocila,
ot co. <